Tate szedł prawie pustą ulicą. Zrobiło się ciemno. Większość
przyulicznych lamp była rozbita. Po chodniku walały się śmieci i rozbite szkło.
W pobliskich domach były zgaszone światła. Gdzieś w oddali słychać było śmiechy
i echo dudniącej muzyki. Nie był do końca pewien dokąd idzie. Cały czas myślał
o niej.
Polubił spędzać z nią czas. Była inna. Niczym zamknięta
księga. Często zmieniał jej się charakter i pogląd na życie. W jednej chwili
śmiała się razem z nim, a sekundę później milczała, wpatrując się w coś
odległego. Kiedy pierwszy raz o zapytał: „Co jest?” przez jakiś czas nie
odpowiadała, a później powiedziała jedynie „Przeszłość.” Późnij już o nic jej
nie pytał. Czasem opowiedziała jakąś dziwną historię z czasów kiedy zamieszkała
w Las Vegas. Nie mówiła nic o swojej przeszłości. Żadnych wzmianek o jej dawnym
życiu. Jakby w ogóle nie istniało.
- Wzywa cię
krew – usłyszał cichy głos za sobą.
Odwrócił się, ale nikogo nie zobaczył. Stał przy bramie
starego cmentarza. Przestali chować na nim ludzi prawie sto lat temu z powodu
braku miejsc. Nikt go nie odwiedzał. Wysoka brama z żelaza otworzyła się sama z
przeraźliwym zgrzytem.
Jak na obrzeża tak znanego i wielkiego miasta było tu
zupełnie cicho. Co jakiś czas było słychać trzepot skrzydeł lub krakanie
jakiegoś ptaka. Nagrobki były ledwo widoczne wśród mgły.
- Wzywa cię
krew – ktoś szepnął mu do ucha.
Tate
wyciągnął z kieszeni pistolet.
- Kim
jesteś? – obejrzał się, ale nikogo nie zobaczył.
- Teraz ty
próbujesz mnie zabić – zaśmiała się stając przed nim w czarnym płaszczu z
kapturem zaciągniętym na głowę. Nie było widać jej twarzy. – Nie krępuj się.
Przystaw do pistolet do serca i naciśnij spust.
- Nie mogę
tego zrobić.
- Możesz!
Możesz to zrobić! Już nie raz to robiłeś.
- Nie! –
krzyknął, a ona ściągnęła kaptur. Słabe światło rysowało kontury jej twarzy.
- Proszę!
Nie wiesz ile na to czekałam!
- Nie mogę
cię stracić!
- Nie znasz
mnie. Nie chcesz mnie znać. Jestem potworem!
- Ty jesteś
potworem. Ja jestem potworem. Ludzie są potworami! Pamiętasz co mi
powiedziałaś? Potwory są w nas!
Nic nie
odpowiedziała, ale uśmiechnęła się do niego. On schował broń i spojrzał na nią
wściekłym spojrzeniem.
- Nie jestem
taka jak ci ludzie. Nie jestem taka jak ty.
- Oczywiście,
że nie. Jesteś lepsza.
Zaśmiała się
bez krzty wesołości.
- Pieprzysz
od rzeczy. Gdybyś wiedział co zrobiłam nigdy już nie chciałbyś mnie spotkać.
- Opowiedz
mi. Lubię historie.
- Nie tutaj
i nie teraz. Spotkajmy się może rano... Albo później... A teraz musisz iść
stąd.
- Znowu
każesz mi odejść... To zaczyna być nużące.
Uśmiechnęła się słodko, podeszła do niego i pocałowała go w
policzek, a raczej delikatnie musnęła wargami. W miejscu gdzie go dotknęła
przeszył go prąd. Wydawało mu się, że jego skóra płonie. Destiny była zimna,
ale dziwnie rozgrzewała.
- Do
zobaczenia – jej cichy i słodki głos uniósł się w powietrzu, a ona zniknęła we
mgle.
***
Po tym jak próbował się zabić jego matka wysłała go do
psychologa. Dostał od niego leki, przez które nie mógł spać, więc nocami
włóczył się po mieście. Po raz drugi nie był pewny do kąt tak naprawdę idzie i
dlaczego. Kilka godzin przed świtem słońca stał pod bramą domu Destiny.
Ona siedziała na schodach otulona tą samą peleryną co w nocy.
Kiedy go zobaczyła wstała i z uśmiechem podeszła do bramy.
- Wejdź –
powiedziała i otworzyła furtę.
Później powoli się odwróciła i poszła przodem do drzwi, a
Tate ruszył za nią.
W środku było jasno. Ściany pomalowane były na biało, podłogę
wyłożono białymi marmurowymi płytkami ze złotymi żyłkami, a długie i wąskie
okna były częściowo zasłonięte przez gustowne czerwone zasłony do ziemi. Na
końcu widać było duże drzwi z mlecznego szła i konturów z hebanowego drewna.
- W środku
wygląda nieco inaczej niż na zewnątrz, nieprawdaż? – zaśmiała się cicho.
Otworzyła szklane drzwi i znaleźli się w szarym korytarzu
pełnym takich samych, ciemnych drewnianych drzwi po obu stronach. Na
przeciwległej ścianie do wejścia, którymi weszli, znajdowały się kręcone schody
biegnące do góry.
Podeszła do jednych z wielu drzwi i otworzyła je.
W środku było ciepło, a powietrze przepełnione było słodką
wonią wanilii i stopionego wosku. Pomieszczenie było dość duże. Ściany
pomalowano na ciemnoczerwony kolor, podłoga była zrobiona z ciemnego drewna w
takim samym kolorze jak wysokie do sufitu półki z książkami zajmujące
najdłuższą ścianę oraz niski stolik do kawy na środku. Obok ławy stał
wypoczynek z czarnej skóry składający się z dwóch foteli i kanapy. W kącie stał
duży telewizor na szklanym podeście. Ścianę naprzeciwko półek pełnych książek w
różnokolorowych oprawach zakrywał ledwo widoczny złoty napis, z którego zostały
jedynie niektóre kontury.
W pokoju była dziewczyna ubrana w czarną sukienkę do kolan i
biały fartuszek, ale Tate w pierwszej chwili jej nie zauważył.
- Sylvia,
proszę wyjdź – powiedziała cicho Destiny, ściągając pelerynę i rzucając ją do
kąta.
Miała szarą bluzkę z dekoltem, na ramiączkach, naszyjnik z
mosiężnym kluczem, krótką skórzastą spódniczkę z wysokim stanem oraz czarne
skórzane buty do kolan.
- Tak,
panienko – odpowiedziała dziewczyna i posłusznie wyszła zamykając za sobą
drzwi.
Zapadła
cisza, w której Tate patrzył na nią zdziwionym wzrokiem.
- Kiedy
pytałeś czy mieszkam sama, odpowiedziałam, że niezupełnie. Służba częściowo się
liczy, a częściowo nie.
- Miałaś mi
opowiedzieć coś o sobie, a nie wyjaśniać swoje odpowiedzi – ton jego głosu był
znudzony, ale słychać było w nim jednak odrobinkę zaciekawienia.
- Usiądźmy.
To może chwilę potrwać.
Zajęli
miejsca naprzeciwko siebie. Przez jakąś chwilę mierzyli się wzrokiem, aż
Destiny przerwała tą 'walkę'.
- Oddaj broń
– powiedziała surowo wskazując na stolik. Wyciągnął pistolet i odłożył go na
wskazanym miejscu.
- Kiedy
będziesz miał dość, możesz mnie zastrzelić. Odpowiem tylko na zadane pytania
taką prawdą jaką znam lub prawdopodobną.
- Masz jakąś
rodzinę? Skąd przyjechałaś i dlaczego akurat tutaj? Ilu ludzi zabiłaś? Jak masz
na ... imię? – zauważył zmianę w Destiny, kiedy wypowiedział ostatnie słowo.
Zachowała spokój i kamienną twarz, ale jej oczy zalśniły od gniewu.
- Nie mam
rodziny. Rodzice nie żyją, a nie miałam żadnego rodzeństwa. Nic nie wiem o
jakiś popieprzonych ciotkach, wujkach, kuzynostwu czy dziadkach – wzięła
głębszy wdech, aby się opanować, po czym zaczęła mówić powoli. – Wiele podróżowałam.
Po śmierci ojca zajęła się mną bliska przyjaciółka rodziców. Kate była dobrą
osobą. Miałam może z siedem lat, ona dopiero skończyła szesnaście lat.
Zwiedziłyśmy razem cały świat. Mieszkałam z nią kilka lat, a później
dowiedziałam się, że zabiła mi matkę... Nie chciałam by od razu zmarła.
Chciałam by cierpiała. Najpierw zabiłam jej chłopaka, później wbiłam jej nóż w
brzuch rozpruwając wnętrzności. Umierała powoli krztusząc się krwią, która
wpływała przez przebite płuca. Sprawiło mi to satysfakcję. Później wyjechałam
do Meksyku i zrobiłam tam ‘Teksańską Masakrę’, a teraz mam tam zakaz wstępu na
następne ileś lat – zaśmiała się.
Schyliła się, zabrała ze stolika mały, srebrny dzwoneczek i
delikatnie nim potrząsnęła. Wydał z siebie cichy dźwięk. Zanim odstawiła go na
miejsce, ktoś cicho zapukał do drzwi, a później je otworzył.
Była to ta sama dziewczyna co wcześniej. Miała ciemnobrązowe
włosy, splecione w warkocz naokoło głowy, czekoladowe oczy i jasną cerę. Była
całkiem ładna, ale wielka srebrnoszara blizna po lewej stronie jej twarzy od
linii oczu do podbródka, która szpeciła jej twarz.
- W czym
mogę pomóc panience? – spytała.
- Proszę byś
przyniosła nam kanapki i herbatę – odpowiedziała.
Dziewczyna
skinęła głową i wyszła zamykając drzwi.
- Przybyłam tutaj
z Londynu. Miasta, w którym się wychowałam, ale nie wiem skąd pochodzę –
przerwała i zerknęła na pistolet na stole rozbawionym spojrzeniem. Jej głos był
znudzony. - Mój ojciec mówił, że wszystko co dla nas jest cenne jest grzechu
warte. Przyjechałam, więc do Miasta Grzechu. I szczerze, to był cholerny błąd.
Więcej ździr widziałam tylko w Los Angeles. Nienawidzę tego miejsca. Co jakiś
czas muszę wyjeżdżać do Europy lub Azji, żeby jakoś odpocząć. Nie potrafię się
kontrolować. Cały czas mam ochotę podejść do jakiegoś lalusia i złamać mu nos,
w najlepszym razie. A co do tego ile osób zabiłam, to odpowiedź brzmi wiele.
Kilkadziesiąt. Może sto. Może więcej...
- Jak masz
na imię?
- Moje imię
odeszło wraz z przeszłością.
- Nawet ty
nie możesz wymazać przeszłości. Jak masz na imię? – jego głos był natarczywy.
- Jestem
Athenodora. Athenodora Herondale.
- Co było
napisane na tej ścianie? – wskazał na resztki liter.
- „Nikt nie
widzi twojego cierpienia, nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego
strachu, oni wszyscy widzą twoje błędy.” To samo jest wygrawerowane na
naszyjniku, który dostałam od ojca. On wiedział, że ten świat mnie opuści.
Wiedział, że jestem inna. Taka jak on.
- Kim on
był?
- Potworem.
A to zew krwi. Dlatego ja też jestem potworem.