- Nie
podobają mi się twoi znajomi – mruknął zły Tate zamykając za sobą drzwi.
- Nie muszą
ci się podobać – odburknęła. – Potrzebuję ich, żeby zdobyć Miecz Anioła.
- Twierdzę,
że to jakiś miecz.
Destiny westchnęła głęboko.
- To magiczna broń, którą zesłał anioł. Ma wielką moc, dzięki
której można wezwać armię demonów, jest on połączony z różnymi wymiarami,
jednak najczęściej nie można go opanować. Muszę go zdobyć – ostatnie zdanie
wymówiła nieludzko zimnym tonem, przez co potwierdziły się obawy Tate’a. Ona
wcale nie żartowała.
- Zawsze możesz go ukraść, a nie z pouchwalać z tymi
wytatuowanymi punkami.
- Trudno mi będzie wejść do Cichego Miasta. Być może Brat
Zachariasz pomoże mi się wkraść, ale na pewno nic nie wyniosę. To bez sensu –
spojrzała gdzieś w bok.
Oczy Tate’a nie zarejestrowały, kiedy
wstała i podeszła do ściany, a zajęło jej to mniej niż sekundę. W lewej ręce
trzymała telefon. Dla odmiany bardzo powoli podniosła go do ucha. Widać było,
że rozmówca bardzo ją drażnił. Nie rozumiał o czym rozmawiali, bo mówiła cicho
i jedyne słowa, które słyszał to nieznane imiona oraz słowa po łacinie.
Najczęściej powtarzały się dwa słowa, a raczej imiona; Valentine i Jonathan.
Trudno było zrozumieć o co chodzi. Po długiej rozmowie, którą można by nazwać
kłótnią, ścisnęła telefon w dłoni, tak mocno, że można było usłyszeć dźwięk
stłuczonego szkła i brzdęk metalu. Otworzyła dłoń, ale zamiast komórki trzymała
mieszankę kolorowych kabelków, srebrnych i miedzianych elementów oraz innych
czarnych części, które w połączeniu tworzyły dziwną całość. Z obrzydzeniem
popatrzyła na swoją rękę i rzuciła zepsute urządzenie o przeciwległą ścianę. Po
uderzeniu jeszcze bardziej się rozsypało, spadając na ziemię wydało dźwięk
kropel deszczu.
- Jak ja go nienawidzę! – krzyknęła nagle.
- Zapewne mówisz o mnie – powiedział.
Spojrzała na niego zaskoczona, jakby
nagle przypomniała sobie o jego istnieniu. Na jej bladej i zdezorientowanej
twarzy rozkwitł przepraszający uśmiech.
- Widzę, że znowu o mnie zapomniałaś. Jaka szkoda, że
zauważyłaś, iż jednak jestem – rzucił wkładając w te dwa zdania tyle sarkazmu
ile potrafił dać.
- Och, wiesz dobrze, że pamiętam o tobie. Tylko bardzo długo
mieszkałam sama. Trudno jest w tak szybkim czasie się odzwyczaić od nawyku
trwającego lata.
Nic nie odpowiedział. Popatrzył jedynie na nią nieczułym
spojrzeniem. Odpowiedziała mu tym samym.
- Jak będziesz czegoś potrzebować to pieniądze są w każdej
szufladzie, wystarczy wyciągnąć to co je przykrywa – powiedziała zimno i wyszła
z domu, trzaskając głośno drzwiami za sobą.
Idąc ulicą zauważyła, że przechodnie
ze zdziwionym spojrzeniem mierzą ją wzrokiem. Dopiero po chwili spostrzegła, że
ma na sobie jedynie krótką, koronkową, czarną sukienkę i wysokie szpilki. Inni
byli ubrani w ciepłe płaszcze i kurtki zimowe. Była połowa listopada, ale zimny
wiatr chłostał wszystko co stanęło mu na drodze. Przez chodnik przelatywały
suche, bure liście. Przez jakiś czas chodziła bezcelowo, nie wiedząc gdzie iść.
Wstąpiła do Taki i kupiła kubek krwi. Nie było to nic niezwykłego. Do Podziemnego
baru przychodziło wiele wampirów, które kupowały krew. Destiny niczym się od
nich nie różniła, poza jednym kluczowym faktem; nie miała wampirzych,
wysuwanych kłów, lecz nieco dłuższe niż ludzkie, stałe. Wyszła szybko i udała
się nad brzeg East River. Zaskoczył ją widok czarnego statku, który delikatnie
połyskiwał. Inni go nie widzieli z powodu czaru ukrywającego, jednak ona
przełamywała wszystkie magiczne blokady, przez co widziała wszystko co ktoś
próbował ukryć. Kiedy przepływał obok niej mocno odbiła się od brzegu i
skoczyła. Gdyby była człowiekiem na pewno wskoczyła by do wody, jednak ona z
gracją wylądowała na statku. Odległość od brzegu wynosiła ponad pięćset metrów,
ona jednak bez zdziwienia czekała, aż właściciel podejdzie do niej.
- Mówiłem, żebyś nie przychodziła – powiedział ktoś za jej
plecami, głębokim męskim głosem.
- Nie wiem czy wiesz, ale ja nie słucham nikogo. Wiesz co
masz zrobić?
- Oczywiście. Jednak jeszcze nie teraz – odpowiedział
spokojnie stając obok niej.
Był to wysoki mężczyzna z białymi
włosami i czarnymi oczami, ubrany w drogi, szyty na miarę czarny garnitur. Spod
kołnierzyka marynarki widać było część runy zdobiącej jego szyję.
- Spodziewałaś się kogoś innego, nieprawdaż? – uśmiechnęła
się do niego. – On wie, że jest twoim synem?
- Dowie się w swoim czasie.
- Nudni jesteście. Życie Nephilim to straszna nuda! Tylko
zasady, Clave i zasady – zrobiła znudzoną i zniesmaczoną zarazem minę. – Umrzeć
przed śmiercią.
- Częściowo należysz do Nephilim – zauważył.
- Nefilim – powiedziała przyciągając głoski – istota powstała
z połączenia krwi człowieka z aniołem. Ja nie mam krwi człowieka, więc nie
jestem Nephilim.
- Mówisz to tak jakby zależało ci aby nim zostać.
- Daj spokój, Valentine! – słysząc ton własnego głosu prawie
się zaśmiała. – Daję ci tydzień na dostarczenie mi Miecza. Jak go nie dostanę
to zabiję wszystkich Morgensternów – dodała grobowym tonem i zniknęła
mężczyźnie z oczu.
***
Mieszkanie, w którym się znajdowała
było duże i miało dwa piętra połączone szklanymi schodami. Było wiele okien,
jednak żadnych drzwi, przez które można było wyjść. Pokoje urządzono bardzo
nowocześnie, patrząc na to, że właściciel pochodził z Idrisu, państwa, w którym
zapomniano, iż jest dwudziesty pierwszy wiek i nadal nie korzystano z żadnej
elektroniki.
Siedziała teraz na drewnianej
podłodze w sali treningowej bawiąc się swoim sztyletem. Tuż obok niej stał
wysoki chłopak o płowych włosach i oczach ciemnych jak węgiel. Patrzył na nią z
pobłażliwym uśmieszkiem, który od dawna nie schodził z jego twarzy. Twarz miał spokojną, o bardzo
wyrazistych rysach takich jak u jego ojca. Ubrany był w długie, czarne spodnie,
nie miał koszuli przez co widać było liczne runy narysowane na nagiej skórze.
Na jego jasnej skórze ramion widać było setki srebrnych kresek, były to blizny.
Nocni Łowcy nie uważali blizn jako oszpecenia, były to dowody męstwa w bitwach
i wojnach. W pewnym momencie Destiny dostrzegła, że podoba jej się jego smukła
sylwetka, umięśniony brzuch i ramiona. Chłonęła ten widok zapamiętując wszystkie
najdrobniejsze szczegóły.
- Wydaje ci się, że ile pozwolę ci się patrzeć na mnie z
góry? – spytała spokojnym tonem.
- Jesteś za niska by patrzeć na ciebie z dołu – rzucił
obojętnym tonem.
Wstała tak szybko, że chłopak tego
nie zauważył. Przez dłuższą chwilę mierzyli się tak samo lodowatymi wzrokami,
jednak żadne nie chciało odpuścić. W pewnym momencie Destiny wyciągnęła rękę
jakby chciała dotknąć towarzysza i ledwo dostrzegalnie skinęła palcem
wskazującym w stronę podłogi. Nogi młodzieńca jakby nagle odmówiły
posłuszeństwa i runął na kolana.
- Narzekasz ma mój wzrost, a twoja siostra jest niższa ode
mnie – mruknęła. – Zapamiętaj sobie jedną rzecz, Jonathanie: mnie nie wolno
lekceważyć – rzekła z wyższością i podeszła do ściany, gdzie powbijano kilka
sztyletów. Podniosła dłoń i w lekkim zamyśleniu przejechała po ich
rękojeściach. Gdy dotknęła ostatni sztylet przez jej umysł przeszła wizja
dotycząca jej śmierci z pod tego ostrza. Jednak to nie myśl o śmierci tak ją
przeraziła.
- Uważasz się za lepszą, bo masz w sobie więcej krwi demona –
wysyczał jej do ucha Jonathan, co ją oprzytomniło.
- Uważam się za lepszą, ponieważ jestem lepsza od ciebie i
każdej innej istoty żyjącej w tym świecie – powiedziała tonem osoby bardzo
pewniej w to co mówi. Po chwili dodała zgryźliwym tonem - Nawet Wielka Lilith
uważa mnie za lepszą od ciebie.
Jonathan nie wytrzymał. Szybkim
ruchem wyrwał ze ściany broń i przystawił jej do gardła. Dziewczyna zaśmiała
się, jakby to co próbował zrobić było bardzo zabawne.
- I co teraz mnie zabijesz? – zapytała drwiącym tonem. –
Jesteś nim! Tchórzem! Tylko tchórze zabijają nie patrząc ofierze w oczy.
Nadal przyciskając ostrze do jej
skóry, obrócił ją jednym ruchem do siebie. Trzymając mocno sztylet w dłoni
zjechał z gardła niżej, do miejsca, gdzie powinno znajdować się serce,
przecinając przy okazji delikatny materiał jej sukienki.
- Cóż za oryginalny pomysł – mruknęła sarkastycznie, czując
delikatny ból w miejscu, gdzie ostry metal przeciął jej skórę.
- Możesz się w końcu zamknąć? – jego czarne oczy zalśniły
wrogo.
- Jesteś taki, bo ojciec cię nienawidzi – odparła zbaczając z
tematu, usłyszawszy to stwierdzenie wbił mocniej sztylet w jej ciało. – Na
plecach masz rany od demonicznego bata, aby Iratze ich nie goiło. A wszystko
dlatego, że jesteś zbyt bezduszny... W ogóle nie przypominasz Valentine’owi
człowieka. Jesteś nieudanym eksperymentem w porównaniu do tego anioła, Jace’a –
syknęła. - Zaprzecz jeśli nie mam racji. A nie,
przecież ja zawsze mam rację – uśmiechnęła się odczuwając swoje
zwycięstwo. – Kończmy to cudowne, acz bolesne przedstawienie – powiedziała
słodko i z cichym chichotem opadła w stronę Jonathana. Ostrzę przebiło jej
serce, a z rany wypłynęła ciemnoczerwona krew, ciemniejsza niż u przeciętnego
człowieka.
Zapanowała zupełna cisza. Zaskoczony
chłopak złapał martwe ciało i delikatnie odłożył je na drewnianą podłogę.
Minęło zaledwie kilka minut, nagle ręka Destiny podniosła się i wyrwała sztylet
z piersi. Sukienka w miejscu rany była rozcięta, a wokół rozcięcia widać było
ciemną plamę, powiększającą się z każdą sekundą, przez którą materiał przylepił
się do skóry tworząc następną jej warstwę. Dziewczyna powoli otworzyła oczy.
Jej złote tęczówki lśniły dziwnym, mrocznym blaskiem. Gwałtownie zerwała się z
podłogi i zeszła po schodach do sypialni. Przez chwilę trzymała dłoń w miejscu
gdzie serce zostało przebite, jednak zanim dotarła do pokoju opuściła rękę, a
rana sama się zagoiła. Szybkim krokiem udała się do kuchni i przeszła przez
pustą ścianę, jedyne wyjście z magicznego mieszkania. Nie wzięła jednak pod
uwagę tego, gdzie się obecnie znajduje.
Wylądowała na ulicy jakiegoś
zatłoczonego miasta. Nie była nawet pewna gdzie jest. Przez chwilę stała
pośrodku obojętnego tłumu, który ją omijał. Nikt nie zwrócił uwagi na
zakrwawione ręce i potarganą sukienkę. Wydawało jej się, że znowu jest martwa,
a to najgorszy rodzaj piekła jaki znała, no może nie najgorszy, ale jeden z
najgorszych. Wpatrywała się w ciemnoszare chmury, które przykryły niebo, w wysokie
i szklane wieżowce. Nie pamiętała ile czasu tak spędziła. W pewnym momencie
ktoś złapał ją od tyłu jednak nie zareagowała, przecież i tak nie mógł jej
zabić, w końcu przez jeszcze jakiś czas była niezniszczalna. Odwróciła się
jakby w transie i spojrzała na osobę, która ją zaczepiła. Jej oczom ukazała się
bardzo znajoma twarz. Tate. Po jej policzkach pociekły łzy, które w innym
wypadku starałaby się ukryć, teraz nie zależało jej na niczym. Zobaczyła to co
dodawało jej dziwnej siły, chodź nie rozumiała dlaczego, coś co sama
dobrowolnie oddała zaledwie kilka dni wcześniej. Dopiero kiedy go zobaczyła,
poczuła że tego właśnie brakowało w jej dotychczasowym życiu. Po chwili
zauważyła, że jego twarz jest posiniaczona, oczy podkrążone, a ze złamanego
nosa ciekła jeszcze świeża krew. Miał potargane i brudne od kurzu ubranie.
- Co ci się stało? – wyszeptała podchodząc bliżej niego.
- Nic – odpowiedział, spojrzał do tyłu i uśmiechnął się. –
Ragnor uwolnił ducha Violet, a ona mi wybaczyła.
Ujrzała wyższą od siebie dziewczynę z
podłużną twarzą i długimi, prostymi, brązowymi włosami. Trudno było nazwać ją
piękną, bo była dość przeciętną amerykańską nastolatką. Objęła Tate’a w pasie i
wtuliła się w jego bok, aby nie patrzeć dłużej na Destiny.
- Wyjeżdżamy do Las Vegas – powiedział spokojnie. – Dzięki za
wszystko co zrobiłaś dla mnie. Do zobaczenia.
Później zniknęli pośród tłumu.
Destiny poczuła, że rozsypała się w środku na miliardy kawałków. Nie potrafiąc
dłużej utrzymać się na nogach, upadła na kolana i zaczęła płakać.
***
Obudziła się w ciemnym pokoju ciężko
oddychając. W ustach poczuła słony smak łez i gorzkość własnej krwi. Nie
pamiętała co się wydarzyło i gdzie jest. Leżała w wielkim łóżku pod cienkim
kocem w samej bieliźnie. Wstała powoli, nie pewna własnego ciała. Wolnym i
chwiejnym krokiem podeszła do lustra. Mimo ciemności widziała doskonale
wszystkie szczegóły, nic nie mogło ukryć się w cieniu przed jej wzrokiem.
Przeczesała palcami skołtunione włosy. Spojrzała kilka razy na siebie to na
swoje odbicie, wydawało jej się, że jej wyższa niż zapamiętała. Czasami jej
postać zmieniała swoje cechy, jednak przeważnie działo się to jedynie po
spożyciu śmiertelnych trucizn lub zbyt dużej ilości napojów magicznych.
Pomyślała, że tylko tak jej się zdaje i wyszła z pokoju. Światła w korytarzu
były zapalone. Poczuła woń krwi i alkoholu. Jednak to nie było jej mieszkanie.
Rozejrzała się zdezorientowana, próbując przypomnieć sobie gdzie jest. Nagle u
szczytu schodów stanął Jonathan w czarnych spodniach i rozpiętej szarej koszuli.
- Już myślałem, że nie żyjesz – mruknął schodząc szybko po
szklanych stopniach.
- Mówisz, takim tonem, jakbyś zawiódł się na nie, że nie
zginęłam – odburknęła. – Masz jakieś whiskey? Muszę się napić.
Bez słowa podszedł do salonu i z drewnianego kredensu
wyciągnął butelkę. Wrócił i podał ją jej.
- Valentine powinien zaraz wrócić – powiedział zimnym tonem
głosu.
Zabrała stelę z szafki kuchennej,
zakreśliła na ścianie kilka run, a kiedy otworzył się portal, przeszła przez
niego, pijąc prosto z butelki rozpalające od środka whiskey. W głębi bardzo
cieszyła się, że ta bezsensowna wizja, którą widziała to jedynie kłamstwo,
jednak nadal nie była pewna co tak naprawdę się wydarzyło i czy Tate naprawdę
ją zostawił.