środa, 26 listopada 2014

Rozdział 11 : Zakazana gra


- Nie podobają mi się twoi znajomi – mruknął zły Tate zamykając za sobą drzwi.
- Nie muszą ci się podobać – odburknęła. – Potrzebuję ich, żeby zdobyć Miecz Anioła.
- Twierdzę, że to jakiś miecz.
Destiny westchnęła głęboko.
- To magiczna broń, którą zesłał anioł. Ma wielką moc, dzięki której można wezwać armię demonów, jest on połączony z różnymi wymiarami, jednak najczęściej nie można go opanować. Muszę go zdobyć – ostatnie zdanie wymówiła nieludzko zimnym tonem, przez co potwierdziły się obawy Tate’a. Ona wcale nie żartowała.
- Zawsze możesz go ukraść, a nie z pouchwalać z tymi wytatuowanymi punkami.
- Trudno mi będzie wejść do Cichego Miasta. Być może Brat Zachariasz pomoże mi się wkraść, ale na pewno nic nie wyniosę. To bez sensu – spojrzała gdzieś w bok.
Oczy Tate’a nie zarejestrowały, kiedy wstała i podeszła do ściany, a zajęło jej to mniej niż sekundę. W lewej ręce trzymała telefon. Dla odmiany bardzo powoli podniosła go do ucha. Widać było, że rozmówca bardzo ją drażnił. Nie rozumiał o czym rozmawiali, bo mówiła cicho i jedyne słowa, które słyszał to nieznane imiona oraz słowa po łacinie. Najczęściej powtarzały się dwa słowa, a raczej imiona; Valentine i Jonathan. Trudno było zrozumieć o co chodzi. Po długiej rozmowie, którą można by nazwać kłótnią, ścisnęła telefon w dłoni, tak mocno, że można było usłyszeć dźwięk stłuczonego szkła i brzdęk metalu. Otworzyła dłoń, ale zamiast komórki trzymała mieszankę kolorowych kabelków, srebrnych i miedzianych elementów oraz innych czarnych części, które w połączeniu tworzyły dziwną całość. Z obrzydzeniem popatrzyła na swoją rękę i rzuciła zepsute urządzenie o przeciwległą ścianę. Po uderzeniu jeszcze bardziej się rozsypało, spadając na ziemię wydało dźwięk kropel deszczu.
- Jak ja go nienawidzę! – krzyknęła nagle.
- Zapewne mówisz o mnie – powiedział.
Spojrzała na niego zaskoczona, jakby nagle przypomniała sobie o jego istnieniu. Na jej bladej i zdezorientowanej twarzy rozkwitł przepraszający uśmiech.
- Widzę, że znowu o mnie zapomniałaś. Jaka szkoda, że zauważyłaś, iż jednak jestem – rzucił wkładając w te dwa zdania tyle sarkazmu ile potrafił dać.
- Och, wiesz dobrze, że pamiętam o tobie. Tylko bardzo długo mieszkałam sama. Trudno jest w tak szybkim czasie się odzwyczaić od nawyku trwającego lata.
Nic nie odpowiedział. Popatrzył jedynie na nią nieczułym spojrzeniem. Odpowiedziała mu tym samym.
- Jak będziesz czegoś potrzebować to pieniądze są w każdej szufladzie, wystarczy wyciągnąć to co je przykrywa – powiedziała zimno i wyszła z domu, trzaskając głośno drzwiami za sobą.
Idąc ulicą zauważyła, że przechodnie ze zdziwionym spojrzeniem mierzą ją wzrokiem. Dopiero po chwili spostrzegła, że ma na sobie jedynie krótką, koronkową, czarną sukienkę i wysokie szpilki. Inni byli ubrani w ciepłe płaszcze i kurtki zimowe. Była połowa listopada, ale zimny wiatr chłostał wszystko co stanęło mu na drodze. Przez chodnik przelatywały suche, bure liście. Przez jakiś czas chodziła bezcelowo, nie wiedząc gdzie iść. Wstąpiła do Taki i kupiła kubek krwi. Nie było to nic niezwykłego. Do Podziemnego baru przychodziło wiele wampirów, które kupowały krew. Destiny niczym się od nich nie różniła, poza jednym kluczowym faktem; nie miała wampirzych, wysuwanych kłów, lecz nieco dłuższe niż ludzkie, stałe. Wyszła szybko i udała się nad brzeg East River. Zaskoczył ją widok czarnego statku, który delikatnie połyskiwał. Inni go nie widzieli z powodu czaru ukrywającego, jednak ona przełamywała wszystkie magiczne blokady, przez co widziała wszystko co ktoś próbował ukryć. Kiedy przepływał obok niej mocno odbiła się od brzegu i skoczyła. Gdyby była człowiekiem na pewno wskoczyła by do wody, jednak ona z gracją wylądowała na statku. Odległość od brzegu wynosiła ponad pięćset metrów, ona jednak bez zdziwienia czekała, aż właściciel podejdzie do niej.
- Mówiłem, żebyś nie przychodziła – powiedział ktoś za jej plecami, głębokim męskim głosem.
- Nie wiem czy wiesz, ale ja nie słucham nikogo. Wiesz co masz zrobić?
- Oczywiście. Jednak jeszcze nie teraz – odpowiedział spokojnie stając obok niej.
Był to wysoki mężczyzna z białymi włosami i czarnymi oczami, ubrany w drogi, szyty na miarę czarny garnitur. Spod kołnierzyka marynarki widać było część runy zdobiącej jego szyję.
- Spodziewałaś się kogoś innego, nieprawdaż? – uśmiechnęła się do niego. – On wie, że jest twoim synem?
- Dowie się w swoim czasie.
- Nudni jesteście. Życie Nephilim to straszna nuda! Tylko zasady, Clave i zasady – zrobiła znudzoną i zniesmaczoną zarazem minę. – Umrzeć przed śmiercią.
- Częściowo należysz do Nephilim – zauważył.
- Nefilim – powiedziała przyciągając głoski – istota powstała z połączenia krwi człowieka z aniołem. Ja nie mam krwi człowieka, więc nie jestem Nephilim.
- Mówisz to tak jakby zależało ci aby nim zostać.
- Daj spokój, Valentine! – słysząc ton własnego głosu prawie się zaśmiała. – Daję ci tydzień na dostarczenie mi Miecza. Jak go nie dostanę to zabiję wszystkich Morgensternów – dodała grobowym tonem i zniknęła mężczyźnie z oczu.
***
Mieszkanie, w którym się znajdowała było duże i miało dwa piętra połączone szklanymi schodami. Było wiele okien, jednak żadnych drzwi, przez które można było wyjść. Pokoje urządzono bardzo nowocześnie, patrząc na to, że właściciel pochodził z Idrisu, państwa, w którym zapomniano, iż jest dwudziesty pierwszy wiek i nadal nie korzystano z żadnej elektroniki.
Siedziała teraz na drewnianej podłodze w sali treningowej bawiąc się swoim sztyletem. Tuż obok niej stał wysoki chłopak o płowych włosach i oczach ciemnych jak węgiel. Patrzył na nią z pobłażliwym uśmieszkiem, który od dawna nie schodził  z jego twarzy. Twarz miał spokojną, o bardzo wyrazistych rysach takich jak u jego ojca. Ubrany był w długie, czarne spodnie, nie miał koszuli przez co widać było liczne runy narysowane na nagiej skórze. Na jego jasnej skórze ramion widać było setki srebrnych kresek, były to blizny. Nocni Łowcy nie uważali blizn jako oszpecenia, były to dowody męstwa w bitwach i wojnach. W pewnym momencie Destiny dostrzegła, że podoba jej się jego smukła sylwetka, umięśniony brzuch i ramiona. Chłonęła ten widok zapamiętując wszystkie najdrobniejsze szczegóły.
- Wydaje ci się, że ile pozwolę ci się patrzeć na mnie z góry? – spytała spokojnym tonem.
- Jesteś za niska by patrzeć na ciebie z dołu – rzucił obojętnym tonem.
Wstała tak szybko, że chłopak tego nie zauważył. Przez dłuższą chwilę mierzyli się tak samo lodowatymi wzrokami, jednak żadne nie chciało odpuścić. W pewnym momencie Destiny wyciągnęła rękę jakby chciała dotknąć towarzysza i ledwo dostrzegalnie skinęła palcem wskazującym w stronę podłogi. Nogi młodzieńca jakby nagle odmówiły posłuszeństwa i runął na kolana.
- Narzekasz ma mój wzrost, a twoja siostra jest niższa ode mnie – mruknęła. – Zapamiętaj sobie jedną rzecz, Jonathanie: mnie nie wolno lekceważyć – rzekła z wyższością i podeszła do ściany, gdzie powbijano kilka sztyletów. Podniosła dłoń i w lekkim zamyśleniu przejechała po ich rękojeściach. Gdy dotknęła ostatni sztylet przez jej umysł przeszła wizja dotycząca jej śmierci z pod tego ostrza. Jednak to nie myśl o śmierci tak ją przeraziła.
- Uważasz się za lepszą, bo masz w sobie więcej krwi demona – wysyczał jej do ucha Jonathan, co ją oprzytomniło.
- Uważam się za lepszą, ponieważ jestem lepsza od ciebie i każdej innej istoty żyjącej w tym świecie – powiedziała tonem osoby bardzo pewniej w to co mówi. Po chwili dodała zgryźliwym tonem - Nawet Wielka Lilith uważa mnie za lepszą od ciebie.
Jonathan nie wytrzymał. Szybkim ruchem wyrwał ze ściany broń i przystawił jej do gardła. Dziewczyna zaśmiała się, jakby to co próbował zrobić było bardzo zabawne.
- I co teraz mnie zabijesz? – zapytała drwiącym tonem. – Jesteś nim! Tchórzem! Tylko tchórze zabijają nie patrząc ofierze w oczy.
Nadal przyciskając ostrze do jej skóry, obrócił ją jednym ruchem do siebie. Trzymając mocno sztylet w dłoni zjechał z gardła niżej, do miejsca, gdzie powinno znajdować się serce, przecinając przy okazji delikatny materiał jej sukienki.
- Cóż za oryginalny pomysł – mruknęła sarkastycznie, czując delikatny ból w miejscu, gdzie ostry metal przeciął jej skórę.
- Możesz się w końcu zamknąć? – jego czarne oczy zalśniły wrogo.
- Jesteś taki, bo ojciec cię nienawidzi – odparła zbaczając z tematu, usłyszawszy to stwierdzenie wbił mocniej sztylet w jej ciało. – Na plecach masz rany od demonicznego bata, aby Iratze ich nie goiło. A wszystko dlatego, że jesteś zbyt bezduszny... W ogóle nie przypominasz Valentine’owi człowieka. Jesteś nieudanym eksperymentem w porównaniu do tego anioła, Jace’a – syknęła. - Zaprzecz jeśli nie mam racji. A nie,  przecież ja zawsze mam rację – uśmiechnęła się odczuwając swoje zwycięstwo. – Kończmy to cudowne, acz bolesne przedstawienie – powiedziała słodko i z cichym chichotem opadła w stronę Jonathana. Ostrzę przebiło jej serce, a z rany wypłynęła ciemnoczerwona krew, ciemniejsza niż u przeciętnego człowieka.
Zapanowała zupełna cisza. Zaskoczony chłopak złapał martwe ciało i delikatnie odłożył je na drewnianą podłogę. Minęło zaledwie kilka minut, nagle ręka Destiny podniosła się i wyrwała sztylet z piersi. Sukienka w miejscu rany była rozcięta, a wokół rozcięcia widać było ciemną plamę, powiększającą się z każdą sekundą, przez którą materiał przylepił się do skóry tworząc następną jej warstwę. Dziewczyna powoli otworzyła oczy. Jej złote tęczówki lśniły dziwnym, mrocznym blaskiem. Gwałtownie zerwała się z podłogi i zeszła po schodach do sypialni. Przez chwilę trzymała dłoń w miejscu gdzie serce zostało przebite, jednak zanim dotarła do pokoju opuściła rękę, a rana sama się zagoiła. Szybkim krokiem udała się do kuchni i przeszła przez pustą ścianę, jedyne wyjście z magicznego mieszkania. Nie wzięła jednak pod uwagę tego, gdzie się obecnie znajduje.
Wylądowała na ulicy jakiegoś zatłoczonego miasta. Nie była nawet pewna gdzie jest. Przez chwilę stała pośrodku obojętnego tłumu, który ją omijał. Nikt nie zwrócił uwagi na zakrwawione ręce i potarganą sukienkę. Wydawało jej się, że znowu jest martwa, a to najgorszy rodzaj piekła jaki znała, no może nie najgorszy, ale jeden z najgorszych. Wpatrywała się w ciemnoszare chmury, które przykryły niebo, w wysokie i szklane wieżowce. Nie pamiętała ile czasu tak spędziła. W pewnym momencie ktoś złapał ją od tyłu jednak nie zareagowała, przecież i tak nie mógł jej zabić, w końcu przez jeszcze jakiś czas była niezniszczalna. Odwróciła się jakby w transie i spojrzała na osobę, która ją zaczepiła. Jej oczom ukazała się bardzo znajoma twarz. Tate. Po jej policzkach pociekły łzy, które w innym wypadku starałaby się ukryć, teraz nie zależało jej na niczym. Zobaczyła to co dodawało jej dziwnej siły, chodź nie rozumiała dlaczego, coś co sama dobrowolnie oddała zaledwie kilka dni wcześniej. Dopiero kiedy go zobaczyła, poczuła że tego właśnie brakowało w jej dotychczasowym życiu. Po chwili zauważyła, że jego twarz jest posiniaczona, oczy podkrążone, a ze złamanego nosa ciekła jeszcze świeża krew. Miał potargane i brudne od kurzu ubranie.
- Co ci się stało? – wyszeptała podchodząc bliżej niego.
- Nic – odpowiedział, spojrzał do tyłu i uśmiechnął się. – Ragnor uwolnił ducha Violet, a ona mi wybaczyła.
Ujrzała wyższą od siebie dziewczynę z podłużną twarzą i długimi, prostymi, brązowymi włosami. Trudno było nazwać ją piękną, bo była dość przeciętną amerykańską nastolatką. Objęła Tate’a w pasie i wtuliła się w jego bok, aby nie patrzeć dłużej na Destiny.
- Wyjeżdżamy do Las Vegas – powiedział spokojnie. – Dzięki za wszystko co zrobiłaś dla mnie. Do zobaczenia.
Później zniknęli pośród tłumu. Destiny poczuła, że rozsypała się w środku na miliardy kawałków. Nie potrafiąc dłużej utrzymać się na nogach, upadła na kolana i zaczęła płakać.
***
Obudziła się w ciemnym pokoju ciężko oddychając. W ustach poczuła słony smak łez i gorzkość własnej krwi. Nie pamiętała co się wydarzyło i gdzie jest. Leżała w wielkim łóżku pod cienkim kocem w samej bieliźnie. Wstała powoli, nie pewna własnego ciała. Wolnym i chwiejnym krokiem podeszła do lustra. Mimo ciemności widziała doskonale wszystkie szczegóły, nic nie mogło ukryć się w cieniu przed jej wzrokiem. Przeczesała palcami skołtunione włosy. Spojrzała kilka razy na siebie to na swoje odbicie, wydawało jej się, że jej wyższa niż zapamiętała. Czasami jej postać zmieniała swoje cechy, jednak przeważnie działo się to jedynie po spożyciu śmiertelnych trucizn lub zbyt dużej ilości napojów magicznych. Pomyślała, że tylko tak jej się zdaje i wyszła z pokoju. Światła w korytarzu były zapalone. Poczuła woń krwi i alkoholu. Jednak to nie było jej mieszkanie. Rozejrzała się zdezorientowana, próbując przypomnieć sobie gdzie jest. Nagle u szczytu schodów stanął Jonathan w czarnych spodniach i rozpiętej szarej koszuli.
- Już myślałem, że nie żyjesz – mruknął schodząc szybko po szklanych stopniach.
- Mówisz, takim tonem, jakbyś zawiódł się na nie, że nie zginęłam – odburknęła. – Masz jakieś whiskey? Muszę się napić.
Bez słowa podszedł do salonu i z drewnianego kredensu wyciągnął butelkę. Wrócił i podał ją jej.
- Valentine powinien zaraz wrócić – powiedział zimnym tonem głosu.

Zabrała stelę z szafki kuchennej, zakreśliła na ścianie kilka run, a kiedy otworzył się portal, przeszła przez niego, pijąc prosto z butelki rozpalające od środka whiskey. W głębi bardzo cieszyła się, że ta bezsensowna wizja, którą widziała to jedynie kłamstwo, jednak nadal nie była pewna co tak naprawdę się wydarzyło i czy Tate naprawdę ją zostawił. 

1 komentarz: