sobota, 27 grudnia 2014

Rozdział 13 : Oszukać przeznaczenie

Leżała na plecach z zamkniętymi oczami wśród soczystej, szmaragdowej trawy na leśnej polanie. Gdzieniegdzie padały ciepłe złociste promienie słońca. Panowała zupełna cisza przerywana czasem śpiewem jakiegoś ptaka, który na moment usiadł na jednej z gałęzi wiecznych drzew. Miejsce wydawało się być równie magiczne jak sam las.
Otworzyła oczy. Ukazał się jej obraz, który pamiętała z przed paruset lat. Wydawało jej się, że nic się nie zmieniło. Jednak poczuła, że coś jest nie tak. Coś się jednak zmieniło. Tylko co? Przez chwilę patrzyła na wielkie gałęzie wysokich drzew, które nie przepuszczały światła słonecznego. Jednak zabłąkane promienie znajdowały odrobinę wolnej przestrzeni i przebijały się pośród zielonych igieł tworząc jasne snopy światła pośród panującego półmroku.
Po chwili dostrzegła, że to czego jej brakuje to rzecz tak oczywista, że nawet jej nie brała pod uwagę. W lesie nie było zwierząt, a przynajmniej nie tyle co kiedyś. Podniosła się i oparła o gruby pień drzewa. Pstryknęła palcami jakby to miało przywrócić brakujący element. Rozejrzała się wokół. Jej wzrok padł na Tate’a siedzącego pośród wystających korzeni. Po twarzy Destiny przemknął wyraz zdziwienia, a później dziwna satysfakcja mieszana z niewysłowioną ulgą. Mimo, że zapomniała całkowicie o jego istnieniu on został z nią, być może dlatego, że nie chciał się zgubić w wielkim labiryncie tworzonym przez wielkie drzewa i wystające korzenie. Jednak głęboko dziękowała, że jest z nią, bo może i czasem o nim zapominała, ale odkąd go poznała stał się częścią świata, bez której nie mogła żyć. A każda sekunda rozłąki była dla niej dość bolesna.
- Nigdy nie chciałam być taka jaka jestem – powiedziała patrząc na trawę – gdybym miała wybrać kim zostać nie wybrałabym tego. Jeśli znajdę sposób by zabić się tak bez możliwości powrotu to zrobię to, bo wiem ile zła wyrządziłam. A moje przeznaczenie przewiduje zniszczenie dobra – dokończyła wypranym z jakichkolwiek emocji tonem głosu.
Tate chciał wiedzieć czy mówi na serio, ale nie odważył się zapytać. Ton głosu sprawił, że jej uwierzył. Chociaż obwieściła mu, iż pragnie własnej śmierci.
- Zawsze możesz zmienić przeznaczenie – mruknął przymykając oczy.
Nigdy nie lubił przebywać na łonie natury. Nieskończony las skrycie go przerażał, a ilość wolnej przestrzeni i myśl o zwierzętach, które tylko czyhają na jeden jego ruch, bynajmniej nie pomagało w przezwyciężaniu strachu. Lepiej czuł się w mieście pośród setek zabudowań i ludzi, którzy nie koniecznie darzyli go sympatią. Jednak najlepiej było mu blisko Destiny, która niczym światło odganiała ciemność, w której kryło się to czego się obawiał. I chodź ona zarzekała się, że jest zła, on i tak w to nie wierzył.
- Trudno jest zmienić to co zostało dawno już napisane w gwiazdach – odparła spokojnie podnosząc wzrok.
Ptak, który jeszcze przed chwilą śpiewał na pobliskiej gałęzi odleciał czymś spłoszony. Destiny usłyszała rytmiczne uderzanie umięśnionych łap drapieżnika pędzącego w ich stronę, mimo, że znajdował się jeszcze zbyt daleko by można było go dostrzec. Chwilę później na polanę wbiegł wielki szary wilk, o wiele większy niż zwykłe wilki. Rozejrzał się, a kiedy zobaczył Tate’a obnażył ostre jak brzytwa zęby i najeżył się. Z jego pyska wydobyło się nieprzyjemne warczenie, które w żadnym wypadku nie brzmiało przyjaźnie.
- Cóż za przedstawienie, Zarianie – powiedziała Jessamine dość znudzonym tonem patrząc na wilka.
Zwierze natychmiast odwróciło się w jej stronę i z cichym jękiem opadło na miękką ściółkę. Ćwierć sekundy później w miejscu, gdzie padł wilk leżał młody chłopak w seansowych szortach. Miał dość ciemną karnację i czarne, krótko obcięte włosy. Miał jakieś piętnaście lat, jego twarz powoli zaczynała nabierać ostrych rysów, chodź nadal przypominał chłopca. Jego duże, czarne oczy patrzyły z powagą, mimo szerokiego uśmiechu na twarzy. Nie miał koszulki, a jego naga skóra była poprzecinana przez siwe blizny. Na lewym ramieniu widniał tatuaż, którzy przedstawiał jakąś plemienną runę.
- Benjamin się ucieszy kiedy zobaczy, że wróciłaś, wszyscy się ucieszą – powiedział radośnie chłopak.
- To wyjątkowa sytuacja – odpowiedziała. – To jest Tate – wskazała na Tate’a opartego o drzewo – przybył tu ze mną. Tate, to jest Zarian. Należący do likanów, likantropów lub wilkołaków. Jak kto woli – powiedziała wstając.- Dlaczego nam przeszkadzasz? – spytała wilkołaka.
- Lioe kazał sprawdzić kto naruszył nasze terytorium. Odkąd w lesie zaczęły pojawiać się demony musimy kontrolować czy nie ma zagrożenia.
- Demony? – powtórzyła tonem jakby pierwszy raz usłyszała takie słowo.
- Głównie są to Raum i Drevaki, nie jest ich dużo, ale gdy tylko zabijemy jakiegoś pojawiają się następne.
- Potrzebuję czterech serafińskich ostrzy – powiedziała i zacisnęła usta. Przypomniała, że jest jedyną osobą, która może je dotykać, bo innym wyrządzają dużą krzywdę. – Zaraz wrócę.
Powiedziała i zniknęła. Jedynie pośród trawy widać było jej ścieżkę, utworzoną z wiatru, który powstał w czasie gdy biegła. Jej nadzwyczajna szybkość czasem się przydawała jednak nie zawsze miała dość siły by puścić się takim biegiem.
- To ona cię zabiła? – spytał likantrop.
- Co? – odpowiedział zdziwiony Tate.
- Czuję, że jesteś martwy. Jednak nadal nie jesteś podziemnym. Ciekawy z ciebie okaz. Chyba już wiemy dlaczego cię trzyma przy sobie – uśmiechnął się zgryźliwie – Czy  ona cię zabiła?
Tate przypomniał sobie wieczór, kiedy pokłócił się z Destiny. Wtedy zniknęła na trzy dni, a kiedy zobaczył ją nie była sobą. Jej czarne oczy pozbawione białek i tęczówek patrzyły ze złością na wszystko. A moce jakie miała sprawiły, że stała się niepokonana. Zniszczyła wszystko co stało w odległości do piętnastu metrów od niej. Użyła do tego takiej siły, która zmiotłaby całe Los Angeles. Właśnie ta siła go zabiła po raz drugi, jednak wcale nie winił Jessamine, bo została opętana. A przynajmniej tak myślał.
Później przez głowę przeszedł mu obraz bardzo znany. Siedział w swoim pokoju, na łóżku. Wewnątrz domu słychać było krzyki jego matki i dźwięki wywarzanych drzwi. Do jego pokoju weszło sześciu lub siedmiu federalnych, którzy celowali prosto w niego. Wstał powoli i znieważającym gestem pokazał, że mogą strzelać. Szybko wyciągnął pistolet z pod poduszki jednak nie zdążył i siedem kul przeszyło jego klatkę piersiową. Nadal żyjąc opadł na łóżko, a z niego zsunął się na podłogę, a zabiła go krew, która dostała się do przestrzelonych płuc.
- Nie – odpowiedział.
W tym samym momencie pojawiła się Destiny ubrana w czarny obcisły strój z czarnym pasem pełnym broni i buty na grubej podeszwie. Włosy zostawiła rozpuszczone, na plecach miała dwa długie miecze, których złote rękojeści wystawały ponad jej ramiona. Klękła na ziemi i wyciągnęła cztery sztylety, które wbiła do ziemi w równych odległościach tworząc kwadrat. Wypowiedziała jakieś słowa po łacinie, a ostrza zaczęły świecić na niebiesko. Później połączyły się tworząc wielką klatkę, wysoką na siedem metrów. Wyciągnęła z kieszeni małą, srebrną kostkę, nakreśliła na niej stelą czarny znak i wrzuciła do klatki.
- To je powinno powstrzymać – mruknęła pod nosem. – Zarian, idź do sfory i poinformuj ją o mojej pułapce. Macie nie kręcić się po lecie dopóki nie przyślę kogoś z informacją. Teraz możesz odejść.
Mody chłopak uśmiechnął się szeroko, pożegnał grzecznie i zniknął wśród drzew. Tate wstał i podszedł do Destiny.
- Coś się stało? – spytał patrząc na nią.
- Czemu zadajesz mi te głupie pytania? Czy ja jestem aż tak delikatna jak człowiek? – syknęła z wyraźnym do odczucia oburzeniem.
- Po raz pierwszy pozwoliłaś komuś coś zrobić. Zawsze każesz, a nie pozwalasz.
- Ty możesz robić co chcesz. Nie staram się ciebie kontrolować.
Wzięła go za rękę i poprowadziła do zamku. Przez resztę dnia siedzieli w salonie,  w którym mimo rozpalonego kominka było zimno. Z sufitu, który znajdował się dziesięć metrów nad podłogą, zwisały trzy duże, złote żyrandole z przeźroczystymi kryształami, które mieniły się kolorami tęczy. Na kamiennym kominku, wykonanym z biało-kremowego kamienia o nieznanej nazwie, znajdowały się bukiety żywych czerwonych róż, a pośród nich stały duże białe świece. Co prawda nie było dywanu, ale podłogę wyłożono skórami białych tygrysów. Panował taki porządek, że nawet w powietrzu nie było drobinek kurzu. Siedzieli na skórzanym wypoczynku, a na stoliku między nimi paliły się świeczki, które rozświetlały półmrok.
- Dlaczego? – spytał nagle Tate przerywając ciszę.
- Dlaczego tylko ciebie nie ustawiam? – powiedziała jakby czytała w jego myślach. – Nie należysz do mnie, ani do mojego świata. Nie mam prawa cię kontrolować.
Nie odpowiedział, znowu zapanowała cisza. Od czasu do czasu, słychać było trzask palonego drewna, które oświetlał pomieszczenie łuną niebieskiego ognia. Wielkie gotyckie okna były ciemne. Zaczął powoli zapadać zmrok.
Destiny spojrzała na Tate’a. Wyglądał tak samo jak w momencie kiedy go poznała. Jednak był inny. Nieufny wówczas wzrok zmienił się na zupełnie oddany i ufny w to co ona robi. Nie chciała tego. Nie poznała go by z lwa zrobić miłego kotka, lecz by mieć obok siebie tą nieustępliwość i dzikość. Nigdy nie chciała nic w nim zmieniać, bo był idealny. Przynajmniej w swoim człowieczeństwie. Nie brakowało mu odwagi. Często wydawał się nieśmiały, lecz on w spokoju oceniał wszystko. Mimo anielskiego uśmiechu i duszy poety był mordercą. I nic nie przeszkodziło by mu gdyby chciał czyjejś śmierci. Szczególnie, że nie bał się śmierci, bo w końcu zginął już kiedyś, i dostał cudowną sposobność do wolności.
Wolność Tate’a była warunkowa. Jak każdy duch musiał mieć coś co go trzyma na tym świecie. Czarodziej, który go uwolnił jednocześnie przywiązał go do czarnego, onyksowego kamienia w zawieszce do bransoletki. Od tamtej pory nosiła ją Destiny. Jednak od ostatnich kilku dni Tate jej nie zauważył.
- Muszę wypełnić przeznaczenie – powiedziała cicho wpatrując się w jego czarne oczy, w których odbijały się języki niebieskiego ognia.
- Nie mogę pozwolić ci zniszczyć Ziemię – odpowiedział bez namysłu.
Zaśmiała się cicho. Dopiero po sekundzie zauważyła, że Tate wcale nie żartuje.
- Moim przeznaczeniem jest wygrać tamtą wojnę. Jednak posunę się o krok dalej i nie wygram jej lecz zniszczę część zła by nie nękało ziemi przez jakiś czas.
- Jak to zamierzasz zrobić? – spytał podejrzliwie.
- Po pierwsze: muszę dostać się do centrum królestwa – jej głos zrobił się odległy, a Tate zobaczył przez oczami obraz czarnego zamku, wokół którego latały przeraźliwe stwory. Nagle znalazł się w środku i widział korytarze umazane czarnym czymś przypominającym śluz. – Muszą mnie pojmać i zaprowadzić do władcy – szybko zaczął przemieszczać się skręcając w prawo i lewo niczym w filmie oglądanym w 7D. Znalazł się w wielkiej sali, w której znajdowało się mnóstwo stworzeń potwornie paskudnych z tysiącami zębów w paszczach i ogonach, ze skrzydłami, wieloma odnóżami i oczami lub bez oczu. Wszystkie syczały lub wydawały dziwne dźwięki. – Może pozwolą mi przeżyć kilka dni – zobaczył uśmiechniętą Destiny przykutą do ściany czarnym łańcuchem. Jej twarz była zalana krwią. – Będę musiała sprawić by mi uwierzyli – ukazał mu się obraz jak rozbawiona rozmawia z mężczyzną o szarej skórze i płonących oczach, wysokim na ponad dwa metry, który upajał się jej bólem niczym bukietem wina. – Jednak musisz mnie wydać, aby przyszłość się wypełniła – zakończyła, a obrazy opadły niczym czarny brokat, delikatnie połyskujący w nikłym świetle.
Tate milczał wpatrując się w ciemność. Potrzebował chwili by uporządkować sobie wszystko co zobaczył i usłyszał. Wszystko wydawało mu się snem, jednak nie potrafił się obudzić.
Ogień, który resztkami tlił się w kominku, nagle zgasł, a rozżarzone drewno nawet nie zabłysnęło na czerwono. W pomieszczeniu zapanowała ciemność rozświetlana jedynie małymi świeczkami na stole, które nie dawały dużo światła.
- Plan nie jest dopracowany, a z racji nadchodzących świąt, wdrążę go w życie dopiero po świętach. Wówczas Satan będzie nieco słabszy niż zazwyczaj.
- Obiecaj mi, że po tym jeszcze kiedyś cię zobaczę – nie wierzył, że to powiedział. Jednak tego właśnie chciał. Zapewnienia, że to ona wygra.
Zaśmiała się cicho, jej złote oczy, niczym u kota, świeciły w mroku.

- Skarbie, oboje dobrze wiemy, że nie można sprzeciwić się przeznaczeniu. Można je jedynie oszukać. Mimo to wiesz, że nie przeżyję tego. Nie będę, więc ci składać fałszywej obietnicy. 

czwartek, 18 grudnia 2014

Rozdział 12 : Marionetka diabła


Portal otworzył się na Spring Street , z czego była bardzo niezadowolona. Aby dojść do mieszkania musiała przejść aż do Church Street, a później skręcić na Avenue of the Americas. Najgorszy był fakt, że ma na sobie jedynie białą, koronkową bieliznę. Było już dość późno, a sklepy które mijała albo były zamknięte, albo miały tak okropne ubrania, że nie zniżyłaby się choćby do przymierzenia ich. Idąc ulicą wstąpiła jedynie do jednego sklepu i kupiła buty do kolan na wysokiej koturnie. Nie miała żadnych problemów z akceptacją siebie. Była taka jaka chciała być, chuda, może nawet przesadnie, bo większość kości wystawała niczym u szkieletu, okryta jedynie cienką skórą. Miała długie nogi, co wyglądało dość dziwnie, bo nie należała do wysokich. Jej długie blond włosy delikatnie podskakiwały kiedy szła, zasłaniając kościste plecy.
Dochodziła już prawie do celu, kiedy poczuła, że traci kontrolę nad własnym ciałem. Jednak nie tak jakby zaraz miała zemdleć, tylko tak jakby jakaś inna, obca, mroczna postać chciała zawładnąć nią. Jednak walczyła tyle ile mogła. Wiedziała, że nie ma szans. Nikt nie ma szans z tą istotą, w końcu jest ona niepokonana i to jej wszyscy służą, nawet Destiny. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czuła. Otworzyła drzwi swojego mieszkania, jednak nie miała sił by wejść na górę. Upadła na podłogę, a z jej ust popłynęła krew. Kilka przechodniów zauważyło ją przez niezamknięte drzwi. Nikt jednak nie zareagował. Ostatkiem sił otarła krew z twarzy i wyszeptała:
- Ave Satan.
Później poczuła szybko napływającą siłę, która była dużo silniejsza od niej. Poczuła palący ból jakby płonęła od wewnątrz. Krzyknęła jednak nie była pewna jak głośno. Spojrzała na swoje ręce. Przybrały dziwnie szary odcień, żyły lśniły czarnofioletowym światłem pod skórą cienką jak pergamin. Zauważyła, że była przyodziana w suknię z czarnego, prawie przeźroczystego materiału. Jej oczy stały się zupełnie czarne, bez źrenic, tęczówek i białek.
Usłyszała szelest, odwróciła głowę i zobaczyła Tate’a, który miał już zbiec po schodach kiedy zobaczył ją i stanął jak wryty. Widziała w jego oczach swoje odbicie, mimo, że był on daleko od niej. Poczuła niechęć i obrzydzenie do samej siebie. Wiedziała, że to co robi jest złe. Wiedziała, że to nie ona kontroluje samą siebie, lecz mroczna siła, której nie potrafiła kontrolować. Wiedziała, że może za to wiele zapłacić. Wiedziała, że ów magia może ją zabić lub zniszczyć. Wiedziała jednak, że gorsza już być nie może. Zaryzykowała, chodź nie była pewna swojego wyboru. Jakby inaczej na to popatrzeć to nie była jej wina. To nie ona podjęła decyzję i to nie ona zgodziła się na to wszystko. W świecie, w którym żyła była niezwyciężona, jednak różnych demonicznych wymiarach byłaby słaba. Była nikim. Nic nieznaczącą lalką sterowaną przez demona. Kolejną marionetką. Marionetką diabła.
Zobaczyła ciemność. Ciemność, której się bała. Ciemność, przed którą próbowała uciec. Ciemność, której zawsze próbowała uniknąć. Teraz ciemność ją pochłaniała, ale Destiny już nie walczyła. Poczuła wreszcie błogi spokój. Przestało ją wszystko interesować. Czuła jedynie, że unosi się pośród nicości, co w innym przypadku skłoniło by ją, aby próbowała się wydostać. Jednak walka nie była wskazana, wiedziała, że nic to nie da. Zaczęła odpływać, nie wiedziała co się dzieje.
Otworzyła oczy. Zobaczyła ostre, białe światło. Dopiero sekundę później doszły inne zmysły. Usłyszała dźwięk syreny policyjnej. Poczuła przeszywający ją ból. W ustach miała smak swojej, gorzkiej krwi. Leżała na brzuchu na chodniku, a raczej pozostałości po nim. W miejscu uderzenia stworzyła się dziura, a bruk, który był  częścią chodnika rozsypał się na mniejsze kawałki. Podniosła powoli głowę. Poczuła więcej bólu, który spłynął po niej niczym fala. Starała się go zignorować, zaczęła się podnosić. Wtedy zobaczyła swoje poranione ręce. Tysiące płytkich i głębszych nacięć na jej skórze układały dziwną czerwoną siatkę zalaną świeżą krwią pomieszaną z kurzem i pyłem. Próbowała wstać, jednak nie czuła nóg. Lekko zdezorientowana popatrzyła na nie, były wygięte pod nienaturalnym kątem. Obie były złamane i to w kilku miejscach. Zaczęła się rozglądać. Zobaczyła jak policja wkłada martwe ciała do czarnych worków. Coś jej się jednak nie zgadzało. Czegoś jej brakowało w obrazie, który miała przed sobą. W pewnym momencie zobaczyła coś na ostatnim stopniu do jej mieszkania. Widziała zakrwawione ciało na zniszczonych schodach. Patrzyła na nie długo jakby to był tylko sen. A raczej koszmar. Znowu nie żyję – pomyślała – przecież to nie może być prawda. Trafiłam od najgorszego z piekieł. To co nią wstrząsnęło to fakt, że znała to osobę. Nie przejmowała się zniszczonym domem, który wyglądał jakby ktoś wyburzał go kulą. Frontowa ściana była niemalże cała zniszczona. Wewnątrz panował chaos, wszędzie leżały kawałki ścian i różne drewniane i metalowe części. Jeszcze raz zerknęła na ciało. Zaczęła pełznąć do niego, przez co czuła jeszcze więcej bólu. Kiedy dotarła do owej postaci drżącymi rękami odwróciła ją na plecy tak, że mogła zobaczyć jej twarz.
Wydała z siebie zduszony jęk, po jej policzkach spływało coś, jednak nie była pewna czy to łzy czy krew z ran na głowie. Na schodach leżał Tate. Nie oddychał. Jego twarz była poobijana, cała we krwi i przybrała dziwnie blady kolor. Miał kilka ran na skroniach i policzkach. Wiedziała, że on nie żyje, jednak wszystko w niej chciało temu zaprzeczyć. Położyła głowę na jego piersi i zaczęła płakać. Nie wiedziała ile czasu upłynęło, ale w pewnym momencie podeszła do niej policja. Bezsilna nic nie odpowiedziała, tylko mocniej przytuliła się do zmarłego. Policjant złapał ją i próbował odsunąć, aby lekarze mogli opatrzyć i jej rany. W środku znowu poczuła, że nie panuje nad sobą, jednak tym razem była wdzięczna. Zaczęła unosić się w powietrzu. Jej rany momentalnie się zagoiły, a kości zrosły tak, jakby w ogóle ich nie złamała. Poczuła niewyobrażalną moc, teraz jednak potrafiła nią zawładnąć. Popatrzyła prosto w oczy policjantowi.  Siłą, którą otrzymała, zabrała mu życie i przełożyła je do Tate’a. Jednak on się nie obudził. Miała jednak więcej siły by mu pomóc. Później powoli opadła na ziemię i straciła przytomność. Oszołomiona policja zostawiła ich oboje na środku chodnika nieprzytomnych lub martwych.
***
- Tate? – spytała cicho, siedząc obok jego łóżka.
Teoretycznie powinni oboje leżeć w szpitalu. Jednak Jessamine cudownie wyzdrowiała, a Tate został wskrzeszony. Minęło zaledwie kilka dni od wypadku, Tate jeszcze się nie obudził, jednak jego serce biło regularnie. Przyziemni lekarze nie mogli by mu pomóc, więc Destiny zatrudniła wielu czarowników.
Stare mieszkanie dziewczyny zostało prawie całkiem zniszczone, więc kupiła nowe.
Nie spodziewała się, że on się obudzi, albo, że ją słyszy. Siedziała przy nim dzień i noc, odkąd tylko z małą pomocą Magnusa przenieśli go do nowego mieszkania. Nikogo więcej nie było w domu, więc nikt nie kazał jej go opuścić chodź na chwilę. Czuła, że to wszystko jej wina. Co bardzo ją zdziwiło, nigdy nie miała takiego uczucia, nigdy się za nic nie obwiniała, ale wcześniej też nie miała osoby, na której tak bardzo jej zależało. Bała się tego przyznać, bo to oznaczałoby, że zaczyna się wewnętrznie zmieniać. A wcale nie chciała tego pokazywać.
Tate otworzył powoli oczy. W pokoju było ciemno, jedynym źródłem światła była mała lampka stojąca na etażerce obok łóżka. Zobaczył twarz Destiny, która patrzyła na niego jakby był najważniejszą osobą na świecie, jakby był całym jej światem. Po jej policzkach płynęły łzy, które tuż pod brodą łączyły się i kapały na białe prześcieradło. Otarła je wierzchem dłoni.
- Przepraszam – wyszeptała – za wszystko.
Uśmiechnęła się do niego bez żadnego przymusu. Był to naturalny uśmiech, bez dodatku kpiny czy złowrogości, który sprawiał, że wyglądała młodziej. Niczym mała dziewczyna, która kocha cały świat. Uśmiechając się w taki sposób była naprawdę piękna. Nie potrzebowała nic więcej by zdobywać serca ludzi. Dobrze o tym wiedziała, jednak nigdy tego nie wykorzystywała. Tate poczuł, że to nie znana dziewczyna się do niego uśmiecha lecz anioł zesłany z nieba. Jego własny anioł stróż, który bardzo cieszy się, że on jednak żyje, że nadal może się nim opiekować.
- Tak bardzo się cieszę, że żyjesz – powiedziała znowu ocierając łzy. – Musimy wyjechać. Możemy zwiedzić świat! Odwiedzimy Londyn, Rzym, Paryż, Berlin... – zaczęła mówić coraz szybciej, aby naprawdę ją tą fascynowało. - Gdzie tylko zechcesz pojechać tam się udamy. Na pewien czas dobrze będzie jeśli znikniemy... Ale najpierw musisz wyzdrowieć. Ludzie raczej średnio przeżywają wskrzeszenia.
Jej twarz posmutniała jakby przypomniała sobie o czymś lub o kimś. Tate miał wielką ochotę spytać o czym pomyślała, jednak nie chciał bardziej jej dołować. Aby zamaskować swój smutek, podniosła książkę leżącą obok łóżka i zaczęła ją czytać. Był to dość opasły tom bez zapisanej nazwy w niebieskiej zniszczonej okładce.
Chłopak nie miał siły zapytać co czyta, tylko znowu opadł na poduszki i zasnął. Kiedy się obudził Destiny wyglądała inaczej niż gdy zasypiał. Nadal siedziała przy jego łóżku, jednak zamiast w czarnej bluzce i ciemnej spódnicy, miała na sobie zwiewną granatową sukienkę na ramiączkach. Spostrzegł, że na jej chudych kolanach leży książka w jasnej, skórzanej oprawie z łacińskim tytułem, którego nie potrafił przeczytać. Usiadł na łóżku. Zobaczył więcej książek w różnokolorowych oprawach poukładanych w krzywe sterty.
- Czego szukasz w tych książkach? – spytał zaciekawiony.
- Czaru kryjącego – odparła kładąc kolejną książkę na górze.
- I jak poszukiwania?
- Nawet dobrze. Mam kilka z czarnej księgi – wskazała na granatowy tom leżący w nogach łóżka. – Jednak teraz szukam coś z książek niezakazanych – mruknęła. – To bez sensu. Nienawidzę zasad czarowników, nie dość, że są strasznie egoistyczni, to jeszcze każą przestrzegać głupich zasad.
- Aha – odparł.
Przez następną chwilę zapanowała cisza. Destiny wróciła do przeglądania pożółkłych stronic księgi.
- Zauważyłem, że nigdy nie klniesz i nie wzywasz boga. Zastanawiam się dlaczego – powiedział i spojrzał prosto na nią.
Zaśmiała się cicho, odrywając wzrok od łacińskich napisów.
- Nie należy mówić imienia boskiego w sytuacjach, w których on nie chce się znaleźć. To samo tyczy się demonów. Przekleństwa są częściowo łaciną i można je tłumaczyć jako imię diabła.
- Jesteś wierząca? – spytał zaskoczony jej wyznaniem.
- Nie. Ale nie mogę łamać zasad, dotyczących tych co istnieją i są silniejsi ode mnie. Może dlatego nie jestem wierząca, wierzyć znaczy ufać, że jest choć się go nie widziało. Ja zaś wiem, bo widziałam wiele. Co prawda nie samego boga lecz anioły i demony, nawet samego Satana.
- Ludzka wiara jest mała i rzadko pełna. Nachodzą wątpliwości co do istnienia istoty w którą się wierzy – kontynuowała.- Często jest to dołujące. Szczęśliwi są ateiści, którzy w nic nie wierzą. Dzięki temu nie rozpatrują tego czy bóg istnieje, bo im to nie potrzebne... – zamilkła patrząc na ścianę. - A ty jesteś wierzący. To czuć.
- Nie wierzę w szatana – powiedział pospiesznie.
- A kto mówi, że jesteś satanistą? – spytała uśmiechając się ironicznie. – Wydaje ci się, że można mnie oszukać? Wiem o tobie dużo więcej niż myślisz.
***
Minęło kilka dni od ich dość burzliwej rozmowy. Destiny cały czas czuwała obok jego łóżka, jednak nie odezwała się ani słowem. Wyjechali na lotnisko nie zabierając ze sobą nic oprócz fałszywych paszportów i małego bagażu podręcznego. Dopiero po pewnym czasie Tate zrozumiał, że sposobem ukrycia się Destiny wcale nie jest wyjazd poza miasto daleko od cywilizacji. Nie, ona aby zniknąć wybierała wielkie miasta. Jej mieszkanie zawsze było blisko metra, lotniska lub innego sposobu ucieczki.
- Rzym? – spytał patrząc na dwa bilety klasy biznes do stolicy Włoch.
- To cudowne miasto! Wątpię, żebyś kiedykolwiek odwiedził Europę, więc ci ją pokarzę. Wszystkie piękne miejsca, które warto zobaczyć.
- A podobno mieliśmy się ukrywać – mruknął, próbując wyobrazić sobie tą wycieczkę z Jessamine, która opowiada mu historię Koloseum dodając parę swoich spostrzeżeń za czasów jakiegoś cezara.
- Nie jestem taka stara – odburknęła, jakby czytała w jego myślach. – Najpierw pozwiedzamy, a później wyjedziemy na Sycylię. Mam nadzieję, że lubisz makaron i ryby.
***
To było dość dziwne przeżycie. Lecieli samolotem wiele godzin. Chodź w wygodnym białym fotelu podróż wcale nie wydawała się męcząca. W tej części samolotu nie było tłumów. Jedynie kilka miejsc było zajętych przez mężczyzn w czarnych i granatowych garniturach. Jedni przeglądali jakieś papiery, inni pisali na komputerze, jeszcze inni sprawdzali coś na telefonach. Destiny oparła się o ramię Tate’a i zaczęła coś mruczeć pod nosem. Na początku myślał, że coś do niego mówi, później zrozumiał, że po prostu nuci jakąś piosenkę.
Kilka razy przywoływała do siebie stewardessę i zadawała jej jakieś pytania. Jednak tak cicho, że trudno było usłyszeć o co pyta. Za którymś razem stewardessa zniknęła na chwilę, by pojawić się z dwoma kieliszkami czerwonego wina.
Cały lot minął bez większych komplikacji. Na lotnisku Florence Airport, Peretola panował duży ruch. Tysiące ludzi chodziło ze swoim bagażem lub nerwowo na niego czekała. Na zewnątrz było dużo cieplej niż w Nowym Jorku, jednak niebo pokrywała częsta warstwa chmur.
Destiny wyjęła telefon i zadzwoniła do kogoś. Rozmawiała biegle po włosku, w przeciwieństwie do Tate’a który znał jedynie angielski i trochę hiszpańskiego. Nie minęło kilka minut jak czarne ferrari podjechało tuż przed nich.
- Pozwiedzamy kiedy indziej – powiedziała ze smutkiem w głosie i podeszła do auta. Wysiadł z niego wysoki brunet o czekoladowych oczach i przyjaznych rysach twarzy. Obszedł auto, oparł się o jego maskę i podał Destiny kluczyki z tajemniczym uśmiechem. - Grazie. Arrivederci – powiedziała z akcentem do chłopaka. Uśmiechnął się i odszedł w stronę parkingu.
- Gdzie jedziemy? – spytał Tate podejrzliwym tonem.
- Do mojego domku. Zaczynają już węszyć wokół mnie, więc raczej nie mogę się pokazywać przez parę tygodni.
***
Następne godziny jechali w milczeniu do Volterry, gdzie Destiny miała dom, z maksymalną prędkością jaką można było wyciągnąć z tego samochodu.
- Wiesz, że nie musisz ze mną nigdzie jeździć. Zawsze możesz powiedzieć mi „Spierdalaj” albo po prostu „Odejdź”, a ja cię zostawię i przyrzekam na anioła, że więcej byś mnie nie zobaczył – powiedziała spokojnym tonem patrząc prosto przed siebie na drogę.
Mimo łagodnego głosu Tate poczuł jak coś ostrego wbiło się w jego serce. Wstrzymał oddech, przed oczami stanęły mu czarne kropki. Nie rozumiał co się właśnie stało. Jak to możliwe, że ona obiecała mu, iż więcej jej nie zobaczy. Była dla niego czymś więcej niż tylko przyjaciółką, dziwną, samotną dziewczyną, która dla niego starała się zmienić, której życie wcale nie było proste. Była dla niego ważną osobą, która wywróciła jego świat, i która zawsze przy nim trwała. Była jego całym nowym światem. Ale widocznie o tym nie wiedziała. Tate powoli zaczerpnął tchu. Wcale nie chciał się z nią rozstawać, a podróże go nie nużyły. Nie rozumiał dlaczego wyjeżdżają i czasem zdawał sobie sprawę, że Destiny wielu rzeczy mu nie mówi, ale nie przeszkadzało mu to. Dobrze wiedział, że każdy ma swoje tajemnice. A ona wiedziała, że on nie musi wiedzieć. Co było bardzo dobrym wyjściem. Zbyt wiele informacji z jej świata mogłoby go zniszczyć. Często czuł się jakby po wielu latach wybudzono go ze snu, który może i nie zawsze był dobry, ale i tak zdawał się być lepszy od tej rzeczywistości.  Starał się wyobrazić sobie swoje życie bez Jessamine. Była to wizja z koszmaru. On pozostawiony sam w domu, w którym wszyscy go nienawidzą. Zobaczył twarze osób, które mieszkały w przeklętym domu, szczególnie zapamiętał tych, których zabił. Starał się odgonić od siebie te obrazy, ale nie potrafił. Przez jego głowę przemknęła twarz Violet, usłyszał jej głos „żegnaj Tate” i mimo, że to było ich pożegnanie, ona wcale się nie smuciła.
- Gli occhi sono lo specchio dell'anima – rzekła cicho Destiny wyrywając Tate’a z prześladujących go wspomnień.
- Co to znaczy? – spytał odruchowo nie rozumiejąc tego co powiedziała.
- Oczy są zwierciadłem duszy – wyjaśniła przenosząc wzrok na niego. – Ty masz duszę poety. Piękną, niewinną, delikatną i niszczoną przez otaczające otoczenie. Matka zapewne chciała byś był idealny. Wówczas często człowiek stara się zrobić wszystko by zaprzeczyć temu ideałowi.
- Skąd to wszystko wiesz?
Nic nie odpowiedziała. Zapanowała cicha. Destiny skręciła gwałtownie na wybrukowaną drogę. Jechali teraz w przeciwnym kierunku do którego mieli się udać. Jechali drogą wijącą się u stup pagórków porośniętych dzikimi dwumetrowymi drzewami pełnymi oliwek. Na końcu stała wysoka na pięć metrów brama z kutego, czarnego metalu i dwóch trzymetrowych strażników w srebrnych zbrojach z kamiennymi twarzami i wielkimi mieczami, które złączone w wielki „x” tarasowały przejście prowadzące go nikąd. Jessamine z westchnieniem wysiadła z auta i podeszła do strażników. Trzymając w ręce prostą, srebrną, świecącą na czarno laseczkę nakreśliła nią na bramie jakiś symbol. Miecze podniosły się niemalże magiczną mocą, a brama otworzyła się z głośnym zgrzytem. Destiny zajęła powrotem swoje miejsce i wcisnęła pedał gazu do podłogi, tak że auto zamiast powoli ruszyć wyskoczyło na drogę.
Tate widział za bramą jedynie wielką łąkę porośniętą suchą trawą i gdzieniegdzie rosnące krzaki oraz suche kwiaty. Przejeżdżając przez bramę ujrzał asfaltową drogę pośród szmaragdowego lasu, którego historia zaczęła się kilkaset lat temu. Kraina wydawała się wytworem jakiegoś snu. Ponad wierzchołkami jodeł i świerków znajdowało się błękitne niebo bez jednej chmurki, jednak nie widać było słońca, ponieważ zasłaniała je wysoka wieża zamku rodem z legendy.
Droga kończyła się tuż przed ów zamkiem, który imponował swoimi gabarytami. Same drzwi wejściowe miały pięćdziesiąt metrów wysokości i były zrobione z ciemnego drewna. Pałac wybudowano z wielkich, równych bloków skały kolor przypominającej grafit jednak połyskującej w promieniach słońca niczym diament. Budowla miała trzy piętra właściwe oraz trzy wieże, dwie od strony frontowej i jedną, największą na samym środku. 
Jessamine wysiadła z auta i z uśmiechem podeszła do drzwi. Tate dołączył do niej ze zdziwieniem. Poczuł się jakby ktoś go zmniejszył, bo wszystko w około było ogromne. Destiny otworzyła drzwi nie używając zbyt wiele siły. Okazały się mieć pół metra szerokości i wcale nie były lekkie. W środku panował chłód.
Hall był w całości wyłożony marmurowymi płytami. Po obu stronach stały rzędy marmurowych kolumn, które podtrzymywały sufit. W środku było mnóstwo wolnej przestrzeni. Większość ścian była pusta, jedynie w niektórych miejscach wisiały jakieś wielkie obrazy lub portrety. W salonie znajdował się kamienny kominek, w którym palił się niebieski ogień. Na środku stała skórzana kanapa i dwa fotele w takim samych krwistym kolorze. Pomiędzy nimi znajdował się szklany stół, a na nim bukiet świeżych czerwonych róż.
Na parterze znajdowała się także kuchnia wykonana z onyksu i jadalnia, w której ściany i podłoga były wyłożone sosnowym drewnem. Oraz biblioteka, gdzie półki z książkami sięgały sufitu i były ustawione w rzędach. Wyżej znajdowały się sypialnie, każda z łazienką, i pokój muzyczny, w którym były wszystkie instrumenty z minionych wieków. Na trzecim piętrze było jeszcze kilka sypialni, dwa salony i dwie zbrojownie pełne przeróżnej broni. W najwyższej wieży była położona sala treningowa, ukryta zbrojownia oraz poddasze. W mniejszych wieżach mieli pokoje służący, a na ich szczytach hodowano różne zioła, przyprawy, owoce i kwiaty. W podziemiach, do których drzwi zostały lata temu zamknięte na klucz i zabite metalową kratą, znajdowały się kamienne blaty, które początkowo używano do torturowania nieprzyjaciół, później na nich zaczęto wyjmować wnętrzności osób, które były chowane na terenie lasu, by dzikie zwierzęta nie rozszarpywały zakopanych ciał, aż na końcu służyły do przyrządzania różnych mikstur i trucizn, na których pani domu znała się jak nikt inny. Niżej, przez tajne drzwi schodziło się do winiarni z setkami dębowych beczek wypełnionych winami z różnych okresów czasu. Wszędzie wchodziło i schodziło się marmurowymi schodami. W budynku nie umieszczono takiego wynalazku jak winda.
- Zawsze wydawało mi się, że jesteś księżniczką z bajki, której nie znam. A teraz znalazłem twój zamek -  zamruczał pochylając się nad nią.
Zaśmiała się cicho, i chociaż był to wymuszony śmiech, Tate udawał, że go kupił i uśmiechnął się do niej.
W tym domu panowało wiele zasad, przez co wszystko wydawało się być rygorystyczne i surowe. Większość osób pracujących tam pamiętała jeszcze czasy wypraw krzyżowych. Więc mimo wprowadzenia takich udogodnień jak prąd i sprzęt elektroniczny, posługiwano się tradycyjnymi metodami. Wszystko było ustalone, godziny posiłków, czas muzyki na żywo, czas poświęcony na doskonalenie nauk, godziny relaksu, czas na treningi i godziny w których przychodzili goście.
Pierwszy tydzień był dla Tate’a prawdziwą torturą, z czasem zaczął się przyzwyczajać i nawet polubił to, że ma harmonogram na cały dzień. Tate w porównaniu do Destiny stosował się do wszystkiego. Ona zaś robiła wszystko po swojemu bardzo drażniąc tym swoich podwładnych. Kiedy tamci siłą zaczęli starać się ją przekonywać do planu dnia od niechcenia wyciągnęła sztylet i im zagroziła. Od tamtego czasu nic już ją nie ograniczało. Tate’a również.

- Miejsce, w którym się znajdujemy jest w tak zwanej kieszeni między wymiarowej – wyjaśniła mu którejś nocy. – Trudno powiedzieć tu o panowaniu podstawowych praw takich jak czas, bo on istnieje lecz nieco inaczej niż gdziekolwiek indziej. Czas jest tu pojęciem względnym i nie ma sposobu by go określić. Co często może być wadą niż zaletą. Dobrą stronę tego jest możliwość przeniesienia się w dowolne miejsce, bo brama przez którą weszliśmy to portal – kontynuowała. – Mojego królestwa nie można nijak wytropić co czyni go moim ulubionym miejscem. 

środa, 26 listopada 2014

Rozdział 11 : Zakazana gra


- Nie podobają mi się twoi znajomi – mruknął zły Tate zamykając za sobą drzwi.
- Nie muszą ci się podobać – odburknęła. – Potrzebuję ich, żeby zdobyć Miecz Anioła.
- Twierdzę, że to jakiś miecz.
Destiny westchnęła głęboko.
- To magiczna broń, którą zesłał anioł. Ma wielką moc, dzięki której można wezwać armię demonów, jest on połączony z różnymi wymiarami, jednak najczęściej nie można go opanować. Muszę go zdobyć – ostatnie zdanie wymówiła nieludzko zimnym tonem, przez co potwierdziły się obawy Tate’a. Ona wcale nie żartowała.
- Zawsze możesz go ukraść, a nie z pouchwalać z tymi wytatuowanymi punkami.
- Trudno mi będzie wejść do Cichego Miasta. Być może Brat Zachariasz pomoże mi się wkraść, ale na pewno nic nie wyniosę. To bez sensu – spojrzała gdzieś w bok.
Oczy Tate’a nie zarejestrowały, kiedy wstała i podeszła do ściany, a zajęło jej to mniej niż sekundę. W lewej ręce trzymała telefon. Dla odmiany bardzo powoli podniosła go do ucha. Widać było, że rozmówca bardzo ją drażnił. Nie rozumiał o czym rozmawiali, bo mówiła cicho i jedyne słowa, które słyszał to nieznane imiona oraz słowa po łacinie. Najczęściej powtarzały się dwa słowa, a raczej imiona; Valentine i Jonathan. Trudno było zrozumieć o co chodzi. Po długiej rozmowie, którą można by nazwać kłótnią, ścisnęła telefon w dłoni, tak mocno, że można było usłyszeć dźwięk stłuczonego szkła i brzdęk metalu. Otworzyła dłoń, ale zamiast komórki trzymała mieszankę kolorowych kabelków, srebrnych i miedzianych elementów oraz innych czarnych części, które w połączeniu tworzyły dziwną całość. Z obrzydzeniem popatrzyła na swoją rękę i rzuciła zepsute urządzenie o przeciwległą ścianę. Po uderzeniu jeszcze bardziej się rozsypało, spadając na ziemię wydało dźwięk kropel deszczu.
- Jak ja go nienawidzę! – krzyknęła nagle.
- Zapewne mówisz o mnie – powiedział.
Spojrzała na niego zaskoczona, jakby nagle przypomniała sobie o jego istnieniu. Na jej bladej i zdezorientowanej twarzy rozkwitł przepraszający uśmiech.
- Widzę, że znowu o mnie zapomniałaś. Jaka szkoda, że zauważyłaś, iż jednak jestem – rzucił wkładając w te dwa zdania tyle sarkazmu ile potrafił dać.
- Och, wiesz dobrze, że pamiętam o tobie. Tylko bardzo długo mieszkałam sama. Trudno jest w tak szybkim czasie się odzwyczaić od nawyku trwającego lata.
Nic nie odpowiedział. Popatrzył jedynie na nią nieczułym spojrzeniem. Odpowiedziała mu tym samym.
- Jak będziesz czegoś potrzebować to pieniądze są w każdej szufladzie, wystarczy wyciągnąć to co je przykrywa – powiedziała zimno i wyszła z domu, trzaskając głośno drzwiami za sobą.
Idąc ulicą zauważyła, że przechodnie ze zdziwionym spojrzeniem mierzą ją wzrokiem. Dopiero po chwili spostrzegła, że ma na sobie jedynie krótką, koronkową, czarną sukienkę i wysokie szpilki. Inni byli ubrani w ciepłe płaszcze i kurtki zimowe. Była połowa listopada, ale zimny wiatr chłostał wszystko co stanęło mu na drodze. Przez chodnik przelatywały suche, bure liście. Przez jakiś czas chodziła bezcelowo, nie wiedząc gdzie iść. Wstąpiła do Taki i kupiła kubek krwi. Nie było to nic niezwykłego. Do Podziemnego baru przychodziło wiele wampirów, które kupowały krew. Destiny niczym się od nich nie różniła, poza jednym kluczowym faktem; nie miała wampirzych, wysuwanych kłów, lecz nieco dłuższe niż ludzkie, stałe. Wyszła szybko i udała się nad brzeg East River. Zaskoczył ją widok czarnego statku, który delikatnie połyskiwał. Inni go nie widzieli z powodu czaru ukrywającego, jednak ona przełamywała wszystkie magiczne blokady, przez co widziała wszystko co ktoś próbował ukryć. Kiedy przepływał obok niej mocno odbiła się od brzegu i skoczyła. Gdyby była człowiekiem na pewno wskoczyła by do wody, jednak ona z gracją wylądowała na statku. Odległość od brzegu wynosiła ponad pięćset metrów, ona jednak bez zdziwienia czekała, aż właściciel podejdzie do niej.
- Mówiłem, żebyś nie przychodziła – powiedział ktoś za jej plecami, głębokim męskim głosem.
- Nie wiem czy wiesz, ale ja nie słucham nikogo. Wiesz co masz zrobić?
- Oczywiście. Jednak jeszcze nie teraz – odpowiedział spokojnie stając obok niej.
Był to wysoki mężczyzna z białymi włosami i czarnymi oczami, ubrany w drogi, szyty na miarę czarny garnitur. Spod kołnierzyka marynarki widać było część runy zdobiącej jego szyję.
- Spodziewałaś się kogoś innego, nieprawdaż? – uśmiechnęła się do niego. – On wie, że jest twoim synem?
- Dowie się w swoim czasie.
- Nudni jesteście. Życie Nephilim to straszna nuda! Tylko zasady, Clave i zasady – zrobiła znudzoną i zniesmaczoną zarazem minę. – Umrzeć przed śmiercią.
- Częściowo należysz do Nephilim – zauważył.
- Nefilim – powiedziała przyciągając głoski – istota powstała z połączenia krwi człowieka z aniołem. Ja nie mam krwi człowieka, więc nie jestem Nephilim.
- Mówisz to tak jakby zależało ci aby nim zostać.
- Daj spokój, Valentine! – słysząc ton własnego głosu prawie się zaśmiała. – Daję ci tydzień na dostarczenie mi Miecza. Jak go nie dostanę to zabiję wszystkich Morgensternów – dodała grobowym tonem i zniknęła mężczyźnie z oczu.
***
Mieszkanie, w którym się znajdowała było duże i miało dwa piętra połączone szklanymi schodami. Było wiele okien, jednak żadnych drzwi, przez które można było wyjść. Pokoje urządzono bardzo nowocześnie, patrząc na to, że właściciel pochodził z Idrisu, państwa, w którym zapomniano, iż jest dwudziesty pierwszy wiek i nadal nie korzystano z żadnej elektroniki.
Siedziała teraz na drewnianej podłodze w sali treningowej bawiąc się swoim sztyletem. Tuż obok niej stał wysoki chłopak o płowych włosach i oczach ciemnych jak węgiel. Patrzył na nią z pobłażliwym uśmieszkiem, który od dawna nie schodził  z jego twarzy. Twarz miał spokojną, o bardzo wyrazistych rysach takich jak u jego ojca. Ubrany był w długie, czarne spodnie, nie miał koszuli przez co widać było liczne runy narysowane na nagiej skórze. Na jego jasnej skórze ramion widać było setki srebrnych kresek, były to blizny. Nocni Łowcy nie uważali blizn jako oszpecenia, były to dowody męstwa w bitwach i wojnach. W pewnym momencie Destiny dostrzegła, że podoba jej się jego smukła sylwetka, umięśniony brzuch i ramiona. Chłonęła ten widok zapamiętując wszystkie najdrobniejsze szczegóły.
- Wydaje ci się, że ile pozwolę ci się patrzeć na mnie z góry? – spytała spokojnym tonem.
- Jesteś za niska by patrzeć na ciebie z dołu – rzucił obojętnym tonem.
Wstała tak szybko, że chłopak tego nie zauważył. Przez dłuższą chwilę mierzyli się tak samo lodowatymi wzrokami, jednak żadne nie chciało odpuścić. W pewnym momencie Destiny wyciągnęła rękę jakby chciała dotknąć towarzysza i ledwo dostrzegalnie skinęła palcem wskazującym w stronę podłogi. Nogi młodzieńca jakby nagle odmówiły posłuszeństwa i runął na kolana.
- Narzekasz ma mój wzrost, a twoja siostra jest niższa ode mnie – mruknęła. – Zapamiętaj sobie jedną rzecz, Jonathanie: mnie nie wolno lekceważyć – rzekła z wyższością i podeszła do ściany, gdzie powbijano kilka sztyletów. Podniosła dłoń i w lekkim zamyśleniu przejechała po ich rękojeściach. Gdy dotknęła ostatni sztylet przez jej umysł przeszła wizja dotycząca jej śmierci z pod tego ostrza. Jednak to nie myśl o śmierci tak ją przeraziła.
- Uważasz się za lepszą, bo masz w sobie więcej krwi demona – wysyczał jej do ucha Jonathan, co ją oprzytomniło.
- Uważam się za lepszą, ponieważ jestem lepsza od ciebie i każdej innej istoty żyjącej w tym świecie – powiedziała tonem osoby bardzo pewniej w to co mówi. Po chwili dodała zgryźliwym tonem - Nawet Wielka Lilith uważa mnie za lepszą od ciebie.
Jonathan nie wytrzymał. Szybkim ruchem wyrwał ze ściany broń i przystawił jej do gardła. Dziewczyna zaśmiała się, jakby to co próbował zrobić było bardzo zabawne.
- I co teraz mnie zabijesz? – zapytała drwiącym tonem. – Jesteś nim! Tchórzem! Tylko tchórze zabijają nie patrząc ofierze w oczy.
Nadal przyciskając ostrze do jej skóry, obrócił ją jednym ruchem do siebie. Trzymając mocno sztylet w dłoni zjechał z gardła niżej, do miejsca, gdzie powinno znajdować się serce, przecinając przy okazji delikatny materiał jej sukienki.
- Cóż za oryginalny pomysł – mruknęła sarkastycznie, czując delikatny ból w miejscu, gdzie ostry metal przeciął jej skórę.
- Możesz się w końcu zamknąć? – jego czarne oczy zalśniły wrogo.
- Jesteś taki, bo ojciec cię nienawidzi – odparła zbaczając z tematu, usłyszawszy to stwierdzenie wbił mocniej sztylet w jej ciało. – Na plecach masz rany od demonicznego bata, aby Iratze ich nie goiło. A wszystko dlatego, że jesteś zbyt bezduszny... W ogóle nie przypominasz Valentine’owi człowieka. Jesteś nieudanym eksperymentem w porównaniu do tego anioła, Jace’a – syknęła. - Zaprzecz jeśli nie mam racji. A nie,  przecież ja zawsze mam rację – uśmiechnęła się odczuwając swoje zwycięstwo. – Kończmy to cudowne, acz bolesne przedstawienie – powiedziała słodko i z cichym chichotem opadła w stronę Jonathana. Ostrzę przebiło jej serce, a z rany wypłynęła ciemnoczerwona krew, ciemniejsza niż u przeciętnego człowieka.
Zapanowała zupełna cisza. Zaskoczony chłopak złapał martwe ciało i delikatnie odłożył je na drewnianą podłogę. Minęło zaledwie kilka minut, nagle ręka Destiny podniosła się i wyrwała sztylet z piersi. Sukienka w miejscu rany była rozcięta, a wokół rozcięcia widać było ciemną plamę, powiększającą się z każdą sekundą, przez którą materiał przylepił się do skóry tworząc następną jej warstwę. Dziewczyna powoli otworzyła oczy. Jej złote tęczówki lśniły dziwnym, mrocznym blaskiem. Gwałtownie zerwała się z podłogi i zeszła po schodach do sypialni. Przez chwilę trzymała dłoń w miejscu gdzie serce zostało przebite, jednak zanim dotarła do pokoju opuściła rękę, a rana sama się zagoiła. Szybkim krokiem udała się do kuchni i przeszła przez pustą ścianę, jedyne wyjście z magicznego mieszkania. Nie wzięła jednak pod uwagę tego, gdzie się obecnie znajduje.
Wylądowała na ulicy jakiegoś zatłoczonego miasta. Nie była nawet pewna gdzie jest. Przez chwilę stała pośrodku obojętnego tłumu, który ją omijał. Nikt nie zwrócił uwagi na zakrwawione ręce i potarganą sukienkę. Wydawało jej się, że znowu jest martwa, a to najgorszy rodzaj piekła jaki znała, no może nie najgorszy, ale jeden z najgorszych. Wpatrywała się w ciemnoszare chmury, które przykryły niebo, w wysokie i szklane wieżowce. Nie pamiętała ile czasu tak spędziła. W pewnym momencie ktoś złapał ją od tyłu jednak nie zareagowała, przecież i tak nie mógł jej zabić, w końcu przez jeszcze jakiś czas była niezniszczalna. Odwróciła się jakby w transie i spojrzała na osobę, która ją zaczepiła. Jej oczom ukazała się bardzo znajoma twarz. Tate. Po jej policzkach pociekły łzy, które w innym wypadku starałaby się ukryć, teraz nie zależało jej na niczym. Zobaczyła to co dodawało jej dziwnej siły, chodź nie rozumiała dlaczego, coś co sama dobrowolnie oddała zaledwie kilka dni wcześniej. Dopiero kiedy go zobaczyła, poczuła że tego właśnie brakowało w jej dotychczasowym życiu. Po chwili zauważyła, że jego twarz jest posiniaczona, oczy podkrążone, a ze złamanego nosa ciekła jeszcze świeża krew. Miał potargane i brudne od kurzu ubranie.
- Co ci się stało? – wyszeptała podchodząc bliżej niego.
- Nic – odpowiedział, spojrzał do tyłu i uśmiechnął się. – Ragnor uwolnił ducha Violet, a ona mi wybaczyła.
Ujrzała wyższą od siebie dziewczynę z podłużną twarzą i długimi, prostymi, brązowymi włosami. Trudno było nazwać ją piękną, bo była dość przeciętną amerykańską nastolatką. Objęła Tate’a w pasie i wtuliła się w jego bok, aby nie patrzeć dłużej na Destiny.
- Wyjeżdżamy do Las Vegas – powiedział spokojnie. – Dzięki za wszystko co zrobiłaś dla mnie. Do zobaczenia.
Później zniknęli pośród tłumu. Destiny poczuła, że rozsypała się w środku na miliardy kawałków. Nie potrafiąc dłużej utrzymać się na nogach, upadła na kolana i zaczęła płakać.
***
Obudziła się w ciemnym pokoju ciężko oddychając. W ustach poczuła słony smak łez i gorzkość własnej krwi. Nie pamiętała co się wydarzyło i gdzie jest. Leżała w wielkim łóżku pod cienkim kocem w samej bieliźnie. Wstała powoli, nie pewna własnego ciała. Wolnym i chwiejnym krokiem podeszła do lustra. Mimo ciemności widziała doskonale wszystkie szczegóły, nic nie mogło ukryć się w cieniu przed jej wzrokiem. Przeczesała palcami skołtunione włosy. Spojrzała kilka razy na siebie to na swoje odbicie, wydawało jej się, że jej wyższa niż zapamiętała. Czasami jej postać zmieniała swoje cechy, jednak przeważnie działo się to jedynie po spożyciu śmiertelnych trucizn lub zbyt dużej ilości napojów magicznych. Pomyślała, że tylko tak jej się zdaje i wyszła z pokoju. Światła w korytarzu były zapalone. Poczuła woń krwi i alkoholu. Jednak to nie było jej mieszkanie. Rozejrzała się zdezorientowana, próbując przypomnieć sobie gdzie jest. Nagle u szczytu schodów stanął Jonathan w czarnych spodniach i rozpiętej szarej koszuli.
- Już myślałem, że nie żyjesz – mruknął schodząc szybko po szklanych stopniach.
- Mówisz, takim tonem, jakbyś zawiódł się na nie, że nie zginęłam – odburknęła. – Masz jakieś whiskey? Muszę się napić.
Bez słowa podszedł do salonu i z drewnianego kredensu wyciągnął butelkę. Wrócił i podał ją jej.
- Valentine powinien zaraz wrócić – powiedział zimnym tonem głosu.

Zabrała stelę z szafki kuchennej, zakreśliła na ścianie kilka run, a kiedy otworzył się portal, przeszła przez niego, pijąc prosto z butelki rozpalające od środka whiskey. W głębi bardzo cieszyła się, że ta bezsensowna wizja, którą widziała to jedynie kłamstwo, jednak nadal nie była pewna co tak naprawdę się wydarzyło i czy Tate naprawdę ją zostawił. 

środa, 12 listopada 2014

Rozdział 10 : Kwiat cienia i nocy

- Czy człowiek może być zły z natury? – spytał Tate, przygotowując sobie czarną kawę do picia.
- Zawsze uważałam, że ludzie nie rodzą się dobrzy czy źli. Oni rodzą się z tendencjami do dobra lub zła. Nigdy jednak nie myślałam o tym, że mogą się zmienić. Bo łatwo zmienić wiele rzeczy, ale nikt nie potrafi z dnia na dzień zmienić swoich przyzwyczajeń. Ja tam próbuję już od ponad stu lat i nadal nic – powiedziała, siadając przy kuchennym stole z talerzem włoskiej sałatki.
W sumie nic z niej nie zjadła. Jedynie siedziała, mruczała coś pod nosem lub nuciła i rozrywała liście sałaty na mniejsze kawałeczki.
- Powiedz mi całą prawdę o sobie – zażądał po chwili ciszy. – Chcę wiedzieć wszystko.
Zaśmiała się sztucznie. Wstała z krzesła, wzięła miseczkę z sałatką, podeszła do kosza i wyrzuciła swoje śniadanie. Po czym powrotem zajęła swoje miejsce.
- Wszystko... To duże określenie... A ty nie masz na tyle czasu by mnie słuchać – uśmiechnęła się złośliwie. Wyciągnęła sztylet z przeźroczystą klingą i zaczęła się nim bawić.
Tate nic jej nie odpowiedział tylko wyczekująco patrzył na jej przeraźliwie spokojną twarz.
- Zacznę może od wyjaśnienia kim jestem, bo widzisz nie jestem taka jak inni. Ten świat dzieli się na Podziemnych i Przyziemnych. Przyziemni to zwykli ludzie, którzy nie wiedzą, że istnieją drudzy. Podziemni zaś to wampiry, wilkołaki, fearie, czarownicy, skrzaty, wróżki i wszystkie inne istoty z bajek. Są też demony, istoty przybywające z innych wymiarów by zniszczyć wszelkie życie. Na ich przeszkodzie stoją Nephilim, ludzie z krwią anioła, który odsyłają demony do ich wymiarów. Ja jestem... – nie wiedziała jak ubrać w słowa to kim jest – istotą łączącą krew anioła i demona, jednak nie mam w sobie nic ludzkiego. A jednak jestem przywiązana do tego świata i zmuszona istnieć, bo żyć to złe określenie.
- Więc już wiesz kim, a raczej czym jestem – kontynuowała. – Zmuszona do włóczęgi już nawet nie liczę swoich lat. Pamiętam jednak czasy, gdy wszystko było inne, gdy nikt nie wiedział o istnieniu Ameryki i gdy Londyn jeszcze nawet nie był miastem. Pamiętam moment, gdy stworzono nową rasę, Nocni Łowcy z krwi Razaela byli tacy młodzi.. Rycerze byli dobrym materiałem na wojowników, ale nie najlepszym... Wracając do mnie. Zwiedziłam świat szukając odpowiedzi na pytanie: Kim jestem? I nie znam zbyt wyczerpującej odpowiedzi na jaką szczerze liczyłam. Myślisz pewnie, że zwariowałam, ale przynajmniej wiem kim jestem. A granicy z obłędem znalazłam trochę informacji o samej sobie, przez to mogłam dalej żyć. Jednak nawet ci co dali mi wiedzę nic nie potrafią mi wyjaśnić. Jestem zagadką, której rozwiązania nikt nie zna, nawet ona sama, co jest chyba najsmutniejsze. Zaczęłam udawać człowieka, lecz to tylko zaczęło powiększać będącą we mnie trwogę. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie mogę udawać kogoś kim nie jestem. Od tamtego momentu jestem po prostu sobą. Nawet nie staram się ukrywać tego co we mnie nieludzkie. Nie interesuje mnie to co mówią ludzie. Widziałam tak wiele śmierci, więc wiem, że ludzie są jak kwiaty, które więdną, aby mogły urosnąć następne. Chyba coś o tym już wiesz. Każdy jest takim kwiatem, jednak różnimy się. Ja jestem kwiatem ciecia i nocy.
Tate popatrzył na nią pustym wzrokiem. Nic jednak nie powiedział.
- Tak wiec starałam się nie tracić czas szukając tego co chciałam otrzymać. Wróciłam wówczas do Londynu i zaczęłam zgłębiać różne nauki. Począwszy od języków, poprzez różne nauki ścisłe, po medycynę. Spędziłam tak kilka lat, które strasznie mi się nużyły. Ale wiem, iż bynajmniej wiele mi pomogły. Później wiele podróżowałam starając się odnaleźć swoje miejsce. Poznałam wielu Przyziemnych, którzy później pomagali mi niezliczoną ilość razy, nie jestem nawet teraz w stanie się im odwdzięczyć. Następnie osiedlałam się w różnych miastach by głównie załatwić dawne sprawy. Przez kolejne wiele lat odtrąciłam życie, które mi dano. W ciągu zaledwie dwóch czy trzech lat stałam się jedną z najbogatszych osób na świecie. Podjęłam pracę, którą w dawnych czasach można by nazwać „najemnikiem”. Dziś nazywa się to płatny morderca... Następnie pojawiłeś się ty w moim życiu, dając nadzieję, że może jeszcze mam szansę się zmienić. Lecz to nieprawda. Dla mnie jest już za późno. 
Wszystko w ciele Tate’a chciało zaprzeczyć jej dwóm ostatnim zdaniom. Jednak powstrzymał się by krzyknąć „nie!” i powiedział:
- Nigdy nie jest za późno.
- Być może... Teraz już znasz część mojej historii. Uwierz, tyle wystarczy ci jej znać – wstała, podniosła pusty kubek kawy, przeszła kuchnię i postawiła naczynie na końcu blatu. Podeszła do futryny drzwi i spojrzała na Tate’a.
- Mamy zaproszenie na jutrzejszą wieczorną imprezę u Magnusa. Chcesz iść?
Tate wzruszył jedynie ramionami, wypił resztę kawy i udał się do swojego pokoju.
***
- Czasami lepiej jest milczeć, niż mówić innym co czujesz. To tylko bardziej boli, gdy masz świadomość, że oni cię słyszą, ale nikt do końca nie jest w stanie zrozumieć co przeżywasz – powiedziała cicho, podciągając kolana pod brodę. – Czy ty też twierdzisz, że jestem skazana na samotność?
Jej głos był przepełniony nadzieją, opanowaniem i lekkim lękiem przed odpowiedzią, która nie nastąpiła.
Siedziała w salonie na dość wygodnej, staromodnej kanapie obitej w poplamiony krwią materiał w kwieciste wzory. Na drugim końcu, ukryty za poduszką z frędzlami leżał zwinięty w kłębek czarny kot zupełnie ignorujący otoczenie. W pomieszczeniu nie było żadnej innej osoby poza nią i zwierzęciem. Pokój był duży, ale tak jak we wszystkich mieszkaniach Destiny, panował w nim minimalizm. Ściany były pomalowane na biało, a w dużych odstępach od siebie wisiały smutne obrazy w złotych ranach przedstawiające jakąś ciemną przestrzeń; dolinę lasu tuż przed burzą lub widok na ogród podczas pełni. W kącie stał czarny fortepian, a na nim stał wazon z bukietem czerwonych róż, które chodź wykonane z plastiku wyglądały na prawdziwe. W powietrzu unosiła się woń palonej kawy i wanilii. Duże okno było przysłonięte ciemnoczerwoną zasłoną z grubego i ciężkiego materiału, przez co nie wpadał do pomieszczenia żaden promień światła z zewnątrz. Panował półmrok rozświetlany przez kilka zapalonych świec na stoliku i półce z ciemnego drewna, w której poukładano kilkadziesiąt różnych płyt z różnymi filmami. Było tak cicho, że trudno było uwierzyć, że za ścianą jest często uczęszczana droga.
Destiny pochyliła się i delikatnie pogłaskała kota. Jednak szybko zabrała rękę. Obudzone zwierze z głośnym sykiem zjeżyło się i dumnym krokiem udało się pod fortepian, aby tam kontynuować drzemkę.
- Kiedyś sprzedam cię komuś z Pandemonium. Skończysz jako potrawka – powiedziała spokojnie patrząc w stronę kota. W ciemności z pod fortepianu błysnęły jedynie zielone, wściekłe oczy. Wzięła do ręki książkę, którą wcześniej czytała i otworzyła na stronie gdzie skończyła.
Nie minęło wiele czasu, kiedy do salonu wszedł Tate, a za nim trzy inne osoby. Nie podniosła jednak wzroku, by zobaczyć kto przyszedł.
- Nie wiem co was do mnie sprowadza, ale wedle prawa mogę was zabić jeśli nie macie mi do powiedzenia czegoś bardzo ważnego – powiedziała surowym tonem odkładając książkę na bok. – Tate, mógłbyś zostawić nas samych? Nocni Łowcy mają do mnie kilka pytań – uśmiechnęła się uroczo do Tate’a, który skinął sztywno głową i wyszedł.
- Masz milutkiego sługę – skomentował blondyn, który jako ostatni wszedł. – Powiedzmy Maryse, żeby nam też takiego załatwiła.
- Jace – jęknął czarnowłosy patrząc błagalnie na Jace’a.
- Nie zwracaj na nich większej uwagi – powiedziała dziewczyna podchodząc pewnie do fotela. Rozsiadła się w nim wygodnie. – Skąd wiesz, że jesteśmy Nocnymi Łowcami? Dlaczego znasz nasze imiona?
- Telepatia – odparła, ale widząc zdumienie na twarzy Isabelle dodała: - Uważasz, że jestem głupia? Tylko wasza rasa nosi znaki, a przynajmniej tylko wasza w tym świecie.
- To nie wyjaśnia dlaczego nas znasz – odparł sucho Alec.
- Trudno zapomnieć o fantastycznej trójcie, która była fantastyczna do teraz – schyliła się i podniosła kota, który zaczął łasić się jej do nogi. – Wiecie jaki był wasz błąd? Wpuszczenie córki Valentine’a do Instytutu. Maryse nie wystarczył chłopak wychowany przez potwora. Prawie zapomniałam! Przecież ona nic o tym nie wie. Jaka szkoda.
- Nie wiemy o czym mówisz – odparła Isabelle.
- Jak masz na nazwisko Jonathanie? – spytała Destiny wstając. – Wayland – odpowiedziała sobie sama, podeszła do półki i otworzyła ostatnią szufladę. Wyciągnęła z niej plik zdjęć. Jej krótka sukienka podwinęła się do góry.
- Co to jest? – spytał Jace, podszedł do niej i wyrwał jej zdjęcia z ręki.
- A jak myślisz geniuszu? – odparła sarkastycznie. – To zdjęcia z Kręgu. Stowarzyszenia młodych Nocnych Łowców stworzonego przez Valentine’a, którzy uważali, że Clave jest złe. Jednak ich próby zmiany prawa były złe. Valentine od wielu lat brata się z demonami, tak jak teraz jego syn.
- Co jeszcze wiesz czego by nie wiemy? – spytała Izzy.
Destiny zaśmiała się, w środku jej panowała euforia i trwała bitwa o ciało umysłu z przeszłością, która chciała złamać dziewczynę.
- Twój naszyjnik pamięta stary Londyn. Należał do wampirzycy Camille Starożytnej, którą pewnie znacie. Później trafił do Magnusa, który oddał go Williamowi Herondale, a później dostała go Celily Herondale i został w rodzinie Lightwood do teraz – Isabelle bezwiednie podniosła rękę i dotknęła kryształu, który wyglądał niczym drugie serce i połyskiwał w nikłym świetle. – Jest wykonany z kamienia nieznanego przez ten świat i ostrzega przed demoniczną mocą. Mam taki sam kamień – pokazała srebrną bransoletę, która zdobiła jej rękę. W środku włożony był wielki krwisty kamień, który delikatnie pulsował.
- Dlaczego on świeci? Nie ma tu demonów – spostrzegł cicho Alec.
- Usiądźcie. Chcecie coś do picia? – spytała Destiny i wyrwała zdjęcia z rąk Jace’a. – A tak w ogóle nazywam się Destiny Herondale i jestem połączeniem demona i anioła.
Alec usiadł na kanapie tuż obok kota, który znowu zwinąwszy się w kłębek zasnął. Jednak ten ruch wystarczył by zwierze się obudziło. Wstało i ze wzrokiem strzelającym pioruny opuściło pokój, warcząc przy każdym kroku.
- Malum nie należy do zbyt towarzyskich stworzeń. Nie chcecie kota? Podobno smakują wybornie – mruknęła chowając zdjęcia.
- Nie ma to jak nazwać kota „zły” – burknął Jace.
- Przynajmniej nie nazywa się Church – wzięła do ręki srebrny mały dzwoneczek i delikatnie nim zadzwoniła.
- Koniec gadania o kotach! – powiedziała zła Isabelle.
W tym samym momencie weszła do pokoju pokojówka ubrana w czarną sukienkę.
- Przygotuj herbatę, tą co dziś przywieziono i przynieś ciasteczka, które rano piekłaś. Zrób też kanapeczki, ale wszystko ma być za pięć minut! – powiedziała surowo Destiny.
Dziewczyna uśmiechnęła się, skinęła głową i wyszła.
- Jak możesz jej tak rozkazywać to nieludzkie! – wzburzyła się Isabelle.
- Ona nie jest nieszczęśliwa. Po za tym jestem tutaj raz na wiele lat, więc mam prawo być dla niej taka jaka chcę być. Ona dostaje pieniądze za pracę i to nie małe.
- Co z nią jest nie tak, że chce u ciebie pracować? Pewnie to jakaś mieszanka Podziemnej – mruknął Jace.
- Istotnie, jest to w połowie skrzat, w połowie fearie, jednak żaden z ludów nie przyznaje się do niej... – przerwała patrząc na koszulkę Jace’a poplamioną zaschłą już krwią. Wzięła głęboki oddech. – Widzę, że Clary jeszcze się nie obudziła po bliskim spotkaniu z Pożeraczem. Jakież to smutne – powiedziała ironicznie. – A tobie tak bardzo na niej zależy – patrzyła prosto w twarz Jace’a. – A Alecowi i Izzy zależy na tobie. Zapamiętaj, że miłość zawsze coś niszczy mimo, iż daje także siłę. Nie można później ratować tego co zniszczone. A zapłacicie za to życiem. – Zaśmiała się jakby to co powiedziała było śmieszne. – Bawią mnie wasze rozterki sercowe. Zwłaszcza tej nieodwzajemnionej miłości.
Ponownie weszła pokojówka niosąc tacę z kryształową miską pełną ciastek z czekoladą i orzechami oraz filiżankami z herbatą. Postawiła wszystko na stoliku do kawy, wyszła i wróciła z cukierniczką i słodkim mleczkiem w kartoniku. Odstawiła to obok filiżanek i ponownie opuściła pokój.
Destiny podniosła rękę z wyprostowanymi palcami, drzwi same zamknęły się cicho.
Przez następne kilka minut, przez które panowała cisza, Destiny szukała czegoś w drugiej półce. W milczeniu podeszła do Isabelle i podała jej pomięte kartki. Dziewczyna wydobyła z siebie niemy krzyk i z cichym jękiem obejrzała następną stronę.
- Dlaczego mi to pokazujesz? To okropne – syknęła Izzy.
- To wasza przyszłość. Chcę tylko byście nie popełnili tych błędów, bo od śmierci nikt was nie uratuje.
- Czy mogę je zatrzymać? – spytała Isabelle.
- Skoro musisz. Z tyłu jest data kiedy to się wydarzy, ale to nie musi być te dzień. Moje wizje są pewne co do tego co się wydarzy, nie kiedy – podeszła do Jace’a, który zjadał kolejne ciastko. – Weź to – podała mu małą, czarną fiolkę na srebrnym łańcuszku. – To łza anioła. Ma wielką moc i może wszystko. Jak nie będziesz miał co zrobić to możesz ją sprzedać, każdy chciałby mieć coś takiego.
Jace zawiesił łańcuszek na szyi.

- A teraz odejdźcie. Spotkamy się na jutrzejszej imprezie u Magnusa. Pamiętajcie by Przyziemnemu nie dawać nic do picia... Bycie szczurem nie jest bynajmniej przyjemne – powiedziała. Goście wyszli szybko, więc kilka chwil później była znowu sama pogrążona w świecie książki, którą czytała. Zanim Jace wyszedł nie mógł się powstrzymać i zniszczył wazę w przedpokoju. Jednak gospodyni udawała, że nie zauważyła.
___________________________________________
Jeśli nie będzie komentarzy, to przestanę pisać, bo nie ma to sensu, skoro nikt nie czyta.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Rozdział 9 : Ucieczka z piekła

Otworzyła oczy, ale zobaczyła jedynie ciemność. Nie pamiętała gdzie jest i co się stało. Nie czuła już bólu rozrywającego jej ciało. W sumie to nic nie czuła. Leżała na czymś zimnym zupełnie obojętna na wszystko co ją spotka. Powoli podniosła głowę i rozejrzała się wokół. W oddali zobaczyła skaczące płomyki ognia, które znajdowało się na drugim końce wielkiego pomieszczenia. Zdziwiło ją, że ma na tyle siły by wstać i utrzymać  się na lekko chwiejących się nogach. Powolnym krokiem, w który wkładała więcej energii niż zazwyczaj, przeszła przestrzeń dzielącą ją od światła. Stanęła jak wryta, gdy zobaczyła skuloną nagą postać unoszącą się wśród płomieni. Miała szary odcień skóry i długie srebrne włosy otulające jej ciało.
- Lilith? – wyszeptała cicho Destiny.
Zaskoczył ją fakt, że jej gardło już nie bolało. Z lekkim wahaniem dotknęła miejsce, które jeszcze nie dawno pokrywała rana. Teraz zniknęła zostawiając bliznę, którą poczuła pod opuszkami palców.
Postać podniosła głowę i wężowym spojrzeniem zmierzyła nowoprzybyłą. Jej oczy lekko zajaśniały, a przynajmniej tak się wydawało Destiny, być może po prostu odbił się od nich jeden z płomyków.
- Czegoż szuka u mnie córka Adama, z krwi Abbadona i Razaela?
- O Wielka Władczyni Edenu – ukłoniła się – racz wysłuchać prośby prostej postaci, którą przyniosła tu śmierć zadana przez potomków aniołów.
Demonica uśmiechnęła się do dziewczyny, zauroczona nadanym dla jej samej tytułem i sposobem jakim mówiła do niej.
- Masz w sobie jedynie krew demona i anioła, co czyni cię wyjątkową i równie nieludzką. Jednak to moja krew wygrywa... – uśmiechnęła się szerzej. – Zapewne poprosisz o wskrzeszenie cię, ja nie mam żadnych obiekcji. Nie jesteś jedyną, która ma w sobie moją krew, lecz mój syn nawet w połowie nie jest tak wspaniały jak ty. To ty poprowadzisz wojnę między nami, a sługusami boga. Jedynie pytanie; po czyjej stronie staniesz?
- Lud stworzony przez Razaela jest słaby, przegrywa walkę z ciemnością, a do tego skrócił moje życie. Odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Poprowadzę twoją armię do zwycięstwa.
Lilith objęła swoim ogniem Destiny, która także zaczęła się unosić. Poczuła się lekka i zupełnie wolna. Ogień, który zawsze kojarzył jej się z ciepłem, był zimny i przenikał jej ciało oraz kości, zapełniał w środku miejsce gdzie powinna znajdować się dusza.
Później ogień zgasł, a ona znowu unosiła się pośród ciemności, pożerana przez palący ją ból. Chciała zacząć krzyczeć, ale nie znalazła w sobie na tyle siły by odnaleźć i otworzyć usta.
***
- To już ponad dwa tygodnie – wypomniał Magnusowi Tate, stojąc pod ścianą w jednym z gościnnych pokoi w domu czarownika.
Cały czas spoglądał na Destiny, która odkąd tylko przyjechali do Nowego Jorku zaczęła lewitować. Wznosiła się metr nad kanapą, nie oddychała i nie dawała żadnych oznak życia. Przez jakiś czas z jej rany lała się krew, ale później stosując jakiś czar uzdrowiono ją, chodź została mała, srebrna blizna. Czarownik spędzał noce i dnie na czytaniu ksiąg po łacinie, jednak nie znalazł nic co by pomogło wskrzesić dziewczynę.
- Nie wiem czego oczekujesz ode mnie – odpowiedział mu. – Gdybym jeszcze wiedział czy mogę użyć czarnej magii może bym jej pomógł, ale ma w sobie krew anioła, co mogło by ją zabić... – odgarnął do tyłu włosy, które spadły mu do oczu. – Raczej bardziej martwa być nie może, ale nie chcę próbować. A teraz wyjdź i idź spać. Jako zombie mi się na pewno nie przydasz – powiedział i wskazał na drzwi.
Tate udał się do pokoju obok, gdzie „mieszkał”. Nie myśląc o niczym, położył się w łóżku i momentalnie zasnął. Obudził go znajomy głos, a raczej krzyk.
- Nieeeeeeeeeeee! – zawołał ktoś znajomym głosem.
Nie był pewny czy to nadal mu się śni czy to prawda. Ostatnio często śnił o Destiny, która odchodzi od niego, a on za nią biegnie, ale nie może jej dogonić. Wszystkie sny to koszmary, przez które chodził ledwo żywy nie mogąc się pozbyć nocnych majaków. Ostatniego dnia zapamiętał, że ona siedziała obok niego i coś mówiła, ale on nie wiedział co, bo mówiła w języku, którego nie znał. Później wyciągnął pistolet i strzelił do niej kilka razy, a jej krew zaczęła plamić wszystko wokół. Obraz stał się biały, a jedyny kolor dawała krew. Po tym śnie nie był w stanie nic zrobić. Cały dzień siedział przy jej łóżku, chociaż to nie miało żadnego sensu.
- Ona nie żyje! Zabiłam ją! Zabiłam ją! – krzyknęła.
Zerwał się na równe nogi i szybko pobiegł do jej pokoju.
- Uspokój się! – powiedział Magnus chwytając jej ręce.
- Ona nie żyje! Przeze mnie! Zabiłam jedyną osobę w moim życiu!
- Tate, każ jej się uspokoić.
Destiny popatrzyła na Magnusa i na Tate’a. Na jej twarzy malowało się zdziwienie, jakby nie poznała osób w pokoju.
- Zaraz przypomni sobie swoje życie. Na razie niewiele pamięta – wyjaśnił Magnus, niepewnie puszczając jej nadgarstki. – Muszę wyjść. Wrócę za godzinę.
Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.
- Pamiętasz jak masz na imię? – spytał Tate cichym głosem.
- Mam na imię... Jessamine... Jessamine Ella Herondale... Nie lubię tego imienia, ojciec mówi mi Destiny.
Oczy Destiny były czarne, ale można było się w nich doszukać ciemnozłotych plamek, które z każdą sekundą stawały się coraz większe.
Zapanowała niczym nie zmącona cisza.
- Czy ja jestem strasznym potworem? – spytała po jakimś czasie.
- Nie. Nawet źli ludzie mogą być dobrzy, jeśli tylko chcą. Jeszcze możesz być dobra.
- Demony są złe, a anioły są dobre. Jak jest się ich połączeniem to jest się... Sama już nie wiem jakim się jest...
Powoli wstała z łóżka i poprawiła obcisłą białą sukienkę.
- Powiedź mi, Tate, czemu przeze mnie musisz tak podróżować po świecie. Dobrze mi tam było. Sama sobie pomogłam.  Magnus może i jest dobry, ale czasem nie wystarcza... – wyrwała stronę tytułową z książki, która leżała na stoliku obok łóżka, i zaczęła coś na niej pisać. – Chodź. Niedaleko mam mieszkanie kupione na takie niespodziewane wizyty tutaj – chwyciła go za rękę i wyszła z domu nie zamykając nawet drzwi.
***
Mieszkanie, o którym mówiła to tak naprawdę była stara kamienica. W środku było dużo wolnej przestrzeni. Wszędzie panował porządek, jak w innych jej domach. Destiny po przyjściu bez słowa weszła do jednego z pokoi i nie wychodziła z niego przez kilka dni. Na początku Tate próbował do niej wejść, ale po pewnym czasie zrezygnował. Czasem siadał pod drzwiami i coś do niej mówił, ale najczęściej nie otrzymywał odpowiedzi. Wyszła z niego ubrana w kremową sukienkę do ud, była cała umazana świeżą krwią, jej policzki były mokre od łez, a pod oczami miała ciemnofioletowe sińce.
- Wszystko w porządku? Nie wyglądasz dobrze – powiedział Tate.
- Zgadnij – powiedziała sarkastycznie. – Jest coś do picia? Kawa? Woda? Chociaż herbata?
- To twój dom... Jest chyba kawa.
- Przydałoby się iść na zakupy – przygryzła wargę.
***
- Wychodzę do Pandemonium, no wiesz, trzy przecznice stąd – powiedziała kończąc wiązać jednego buta, który sięgał ponad kolano. – Pewnie chcesz iść ze mną, więc ubierz coś czarnego.
- Nie idę – odparł spokojnie, odwrócił się na pięcie i znikł w mrokach nieoświetlonego korytarza.
- I dobrze – mruknęła, zaczynając wiązać drugi but.
Wychodząc krzyknęła, że wróci późno. Potem zamknęła za sobą drzwi i wyszła na późnowieczorny chłód. Dochodząc do pierwszego skrzyżowania stwierdziła, że jest zimniej niż jej się wydawało, a ubranie sukienki ze skóry do połowy ud, bez pleców to był zły pomysł. Po tylu latach dziwnie było czuć znowu zimno.. Było to jedno z niewielu rzeczy, które denerwowały ją jak mało co. Żywiła wielką nadzieję, że za niedługo znów przestanie odczuwać wszystko co ludzkie. Była w środku podzielona, powoli rozdzierały ją dwie wewnętrzne postacie; jedna była aniołem, druga demonem, który górował nad Destiny i tamtą postacią, podporządkowując sobie wszystko co chciał. Nie pamiętała, kiedy zdążyła dojść do klubu.
 Jak to w sobotni wieczór przed klubem stała długa kolejna pewna dzieciaków, a na ich drodze wysoki i umięśniony bramkarz. Z wdzięcznym krokiem ominęła szereg ludzi, szepnęła coś do ochroniarza i weszła do środka. Wcześniej jeszcze zerknęła na chłopaka z niebieskimi włosami i wielkimi zielonymi oczami, który już zaczął się kłócić ze strażnikiem. Przelotnie zerknęła jeszcze na rudowłosą dziewczynę, wpatrzoną błyszczącymi oczami na dziwnego chłopaka. Powolnym krokiem weszła do środka. Dudniąca muzyka w żadnym wypadku nie należała do jej ulubionych. W kłębach dymu tańczyli ludzie, o ile takie wicie się w rytm muzyki można uznać za taniec. Przepychała się przez tłum aż dotarła do drzwi z napisami „Nie wchodzić”. Oparła się o nie i lekko znudzonym wzrokiem przeczesywała tłum starając znaleźć w śród bandy Przyziemnych jakiś mieszkańców świata Podziemnego. W najgorszym razie jakiś Nephilim.
Nagle zaważyła tego samego chłopaka, którego widziała przy wejściu. Jego zielone oczy jarzyły się delikatnie, a on sam podążał na smukłą sylwetką dziewczyny ubranej w białą sukienkę z epoki. Zmierzała ona w stronę Destiny, która z majaczącym uśmiechem na ustach, powoli weszła do pomieszczenia, niezauważona przez innych.
Był to nieduży pokój służący za składzik. Podłogę pokrywała gęsta plątanina kabli. Przeszła po nich obojętnie jakby to nie było coś zdradzieckiego i podstępnego. Stanęła pod ścianą, widok na drzwi częściowo zasłaniał jej filar, ale nie przejmowała się tym. Wiedziała, że najciekawsze momenty zobaczy z tego miejsca. Znudzona czekaniem wyciągnęła sztylet od ojca i zaczęła go obracać w palcach.
Drzwi otworzyły się i do środka weszła czarnowłosa dziewczyna, którą wcześniej widziała Destiny, a za nią chłopak o niebieskich włosach. Tuż za nim wkroczyło dwóch wysokich chłopaków. Jeden, nieco niższy miał złote włosy i oczy, a drugi włosy takie same jak dziewczyna i oczy koloru pięknego, bezchmurnego nieba.
- Jest wasz, chłopcy – powiedziała czarnowłosa.
Destiny zachichotała w kącie. Wzrok wszystkich skierował się ku niej.
- Nie zabijecie mi tego eidolona – powiedziała lekko znudzonym tonem głosu. – Też mi polowanie na demony – prychnęła. – Może jeszcze idźcie i zabijcie wampira w ich gnieździe.
- Wynoś się stąd – syknęła dziewczyna.
- Och, Isabelle! – westchnęła teatralnie Destiny. Dziewczyna zamrugała zaskoczona, że nieznajoma zna jej imię. - Musisz wszystko psuć? Przecież to taka dobra zabawa! – podeszła dumnym krokiem do demona i przejechała ostrzem po gardle zostawiając wcięcie, z którego od razu zaczęła się sączyć czarna posoka.
- Ale... Ty jesteś córką... Azazela! – wysyczał chłopak i złapał się za gardło.
- A ty nie masz prawa nazywać się synem Lilith – wbiła mu ostrze do serca. Wyciągnęła je dopiero kiedy ciało zaczęło zapadać się pod ziemię. – Nazywam się Destiny i nie jestem waszą jedyną widownią – uśmiechnęła się jadowicie do rudowłosej dziewczyny chowającej się za filarem.
- Przyziemnych z wzrokiem radzę od razu zabijać. Zawsze są z nimi później problemy. Po za tym wasz Instytut nie będzie zadowolony.. W zabiciu demona wyręcza was inny Nephilim, a do tego zauważyła was jakaś przyziemna.. Nie powiem. Ciekawe te wasze misje.
- Inny Nocny Łowca? – powtórzył czarnowłosy chłopak.
- Przeliterować ci to, Alexandrze Lightwood? Hodge was niczego nie uczy. Powinnam powiedzieć Konsulowi, ale nie zamierzam znowu odwiedzać Alicante. Szczególnie kiedy Valentine szuka Darów...
Zaśmiała się cicho, jeszcze rzuciła ostatnie spojrzenie na złotowłosego Jace’a i bezceremonialnie wyszła.

- Może i Nocna Łowczyni, ale chyba naćpana – mruknął Jace i zerknął na rudowłosą. – I co teraz mamy z tobą zrobić?
________________________________________________
Proszę o komentowanie.. Jeśli nie dostanę pewności, że czytacie to przestanę pisać.