niedziela, 7 września 2014

Rozdział 4 : Spacer w ciemności

- Nienawidzisz mnie – powiedziała z uśmiechem i dała mu kuksańca w bok.
- Wcale nie – zaśmiał się Tate.
- Więc jeszcze znienawidzisz – skwitowała i szybko uciekła od niego wzrokiem, niby obawiając się nagany.
Od pewnego czasu spędzali całe dnie razem, jak przyjaciele od dzieciństwa, którzy poznali się w piaskownicy i przechodzili wszystkie najważniejsze chwile swojego życia razem. Najczęściej przebywali w jej ogrodzie lub domu, czasem wychodzili na miasto, a wtedy ona pokazywała mu piękne miejsca zapomniane przez innych.
Tym razem oboje szli szeroką aleją w pobliskim parku, wyłożoną betonowymi płytami pokrytymi brązowymi, szeleszczącymi liśćmi, które trzaskały pod ich nogami niczym kości. W parku było sporo ludzki, którzy mijali ich nie zwracając na nich jakiejkolwiek uwagi. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż przypominali zwykłą parę nastolatków, która po prostu spacerowała rozmawiając i śmiejąc się.
Ich ubiór również nie był nadzwyczaj rzucający się w oczy. Tate miał na sobie czarne spodnie i ciemną bluzę z kapturem, a Destiny obcisłą czarną sukienkę do połowy ud, alabastrowe kabaretki i wysokie, skórzane koturny do kostek w kolorze węgla i ze złotymi ćwiekami po bokach. Mimo to była niższa od niego o pół głowy.
- Gdzie idziemy? – Spytał w nagle Tate, przerywając ciszę, która na dłuższy czas zapadła między nimi.
Park wokół był dość nietypowy, gdyż drzewa porastające go były w większości iglaste. Jedynie pojedyncze liściaste rosły tuż przy chodniku, teraz prawie nagie. Zimny wiatr niczym bicz smagał liście leżące na ziemi, zdające się być niewolnikami, zdanymi tylko na niego i jego zachcianki.
Destiny szła dumnie jakby nie czuła ostrych powiewów i chłodu późnego października. Zdawała się nie czuć powietrznych igieł, które nawet Tate zmuszały do krycia szyi pod materiałem bluzy. Spojrzał na nią i jej niewzruszony wyraz twarzy z podziwem i zaskoczeniem.
Czy ona nigdy nie marznie?
Pomyślał, lecz zaraz zadał całkowicie inne pytanie.
Zaśmiała się, kiedy usłyszała je, ale nie odpowiedziała na nie od razu.
- Jak ci odpowiem, to zadasz kolejne pytanie. Dlaczego? Po co? Dlaczego miałem iść z tobą? Chodź na ostatnie znam odpowiedź. Chciałeś.
- Wiele wyjaśniłaś – mruknął i zapiął zamek błyskawiczny swojej bluzy. – Nie zimno ci?
- Nie. Jak na jesień jest ciepło – odparła rozglądając się zamyślona po parku.
Spojrzał na nią, gdy akurat na niego nie patrzyła i z niedowierzaniem pokręcił głową, po czym cicho wzdychając znów zaczął patrzeć przed siebie.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. Niedługo później doszli do wyjścia z parku i gdy tylko przekroczyli bramę Destiny gwałtownie złapała go za rękę i poprowadziła w przeciwną stronę niż powinni iść. Tate’a zaskoczył ten gest, a w środku ciała poczuł przyjemne ciepło rozprzestrzeniające się razem z krwią jak narkotyk od miejsca stykających się ich rąk. Podniósł głowę i zaczął jej się przyglądać, zastanawiając, czy podczas spaceru jego przyjaciółka nie została podmieniona, na kogoś innego.
- Nie patrz tak na mnie! – Krzyknęła do niego, czując na sobie jego wzrok. Kilku przechodniów odwróciło się w jej stronę skonsternowanych. – Patrzysz się na mnie tak, jakbym coś dla ciebie znaczyła, a to nie prawda – dokończyła sycząc niczym jadowita żmija.
- Znaczysz dla mnie dużo – powiedział pewny swych słów i wiedząc, że jednak to tama Destany, z którą dzisiaj poszedł na spacer - Pierwszy raz spotkałem kogoś, komu nie przeszkadzało, kim byłem i jestem.
- Nie pierwszą, ale niech ci będzie. A! I nie zapominaj, że masz dziewczynę – zaśmiała się i spojrzała w przeciwnym kierunku jakby nie chcąc zdradzić uczuć, które nie potrafiły ukryć tylko oczy.
Przeszli niemalże każde skrzyżowanie, które prowadziło ich do centrum. Kiedy dotarli na miejsce Tate oglądając ogromny budynek zdziwiony zapytał:
- Lotus? Serio?
- Odgadłeś po wielkim napisie czy może już kiedyś tu byłeś? – Rzekła drwiącym tonem. – Nic nie jedz, nie będziemy tam długo.
***
- Witam – powiedziała Destiny siadając w wielkim fotelu z ciemnobrązowej skóry. Wcześniej zostawiła Tate’a przy barze, mówiąc, żeby za bardzo się nie upił i przyglądając się wymownie barmanowi, który czyścił kieliszki.
- Dzień dobry – odpowiedział głębokim głosem wysoki, siwowłosy mężczyzna po siedemdziesiątce w czarnym, krojonym na miarę garniturze. – Chce się, pani, napić dobrego wina?
Znajdowali się w niedużym pomieszczeniu z trzema dużymi oknami, częściowo zasłoniętymi przez kremowe zasłony. Ściany były koloru cappuccino, a podłoga została wykonana z ciemnego drewna, co całemu pomieszczeniu nadawało dziwnego ciepła jak i zarazem lekkiego dystansu i spokoju. W kącie stał zielony fikus w ciemnej ceramicznej doniczce, a na środku pomieszczenia stało biurko i dwa fotele z prawdziwej skóry.
- Który rocznik? – Spytała zaciekawiona.
- 1901 – odpowiedział, a krew w żyłach Destiny zamieniła się w lód, powodując zupełny brak krążenia w i bez tego, lodowatych rękach.
- Nie, dziękuję, wolę wykwintniejsze roczniki – siliła się na naturalny ton głosu.
Po twarzy mężczyzny przemknął wyraz dziwienia, który gwałtownie ukrył pod obojętną maską.
- Dobrze, więc przejdźmy do konkretów. Jestem Larry...
- Wiem kim pan jest, panie Ellison. Pytanie brzmi: co dla pana mogę zrobić?
- Zabić tego człowieka – podał jej szarą teczkę, którą zdążył wyjąć z szuflady.
Destiny otworzyła ją i przeleciała wzrokiem po stronach wzrokiem, który nie okazywał jakichkolwiek emocji.
- Warren Buffett – powiedziała przyciągając samogłoski.
- Pasuje pani zadanie? – Spytał iście zaciekawiony.
- Zapłata - powiedziała surowym tonem i odłożyła teczkę na blat.
- Oczywiście. Pięć milionów teraz, a dwadzieścia po wykonaniu pracy.
Uśmiechnęła się i pokręciła głową nie wierząc w naiwność ludzi.
- Teraz dziesięć i Bugatti Veyron Super Sports. A ile po wykonaniu to się zastanowię.
- To Bugatti i pięć.
- To pan chce się pozbyć pana Buffett’a, więc powinien pan zgodzić się na moje warunki – odpowiedziała pewna swego.
- Czy mógłbym na chwilę panią opuścić? Muszę wykonać jeden telefon – powiedział spokojnie.
- Ależ oczywiście – odpowiedziała i założyła nogi na wysokim hebanowym biurku.
Mężczyzna spojrzał na zachowanie Destany z lekkim zaskoczeniem, po czym wstał, wyszedł i zamknął za sobą cicho drzwi. Dziewczyna rozglądała się po pokoju i nasłuchiwała szeptów za drzwiami, lecz przez trzy minuty, w których Ellison był nieobecny nic nie usłyszała.
- Jakiej broni mam użyć? – Spytała znudzonym głosem gdy mężczyzna wszedł do pomieszczenia. – Ma wyglądać na naturalną śmierć, otrucie, zamordowanie, postrzelenie?
- Ma być martwy – odpowiedział rzeczowo.
- Słuchaj: dostaję miliony za moją robotę, więc żądam konkretów. Facet ma prawie dziewięćdziesiąt lat, więc proponuję upozorować zawał. Jeśli ci to nie pasuje to zawsze mogę użyć broni białej lub palnej, choć wolę nie zostawiać śladów – odpowiedziała lekko zirytowana.
- Nie interesuje mnie jak to zrobisz. Masz być skuteczna – odparł zimnym tonem.
- A czy nie jestem? – Uśmiechnęła się pokazując wszystkie, idealnie białe zęby. – A teraz zaliczka.
Postawił na biurku dwie duże czarne walizki i kluczyki. Destany wstała, chwyciła je i zabierając je odeszła od biurka, aby zatrzymała się przed wyjściem i powiedzieć spokojnym tonem:
- Miło się z panem robi interesy.
Drzwi otworzyły się przed nią, a ona szybkim krokiem przeszła korytarz, zabrała po drodze Tate, wsiadła do auta i odjechała, zanim ktokolwiek zdążył ją rozpoznać czy zapamiętać chłopaka, z którym przybyła.
***
- Jesteś pijany! – Oskarżyła go, gwałtownie skręcając w prawo i teatralnie wąchając powietrze i marszcząc przy tym nos.
- Nie jestem! Wypiłem tylko dwa, albo trzy drinki – odparł niepewny tego, co sam mówi.
- Co ja mam zrobić z tobą, Tate? Zapamiętaj: nie pije się więcej niż jednego drinka w Lotusie. Mają mocne alkohole, na pewno za mocne na twoją głowę.
- Yhm – odparł patrząc na nią gniewnie. – Sugerujesz, że nie potrafię pić?!
- Nie – powiedziała spokojnie. – Twierdzę, że jesteś idiotą – uśmiechnęła się i przejrzała w lusterku.
***
- Wyjeżdżam – rzekła patrząc mu w oczy.
Siedzieli na ławce w parku. Słońce zaszło jakiś czas temu, a nikłe światło dawały jedynie wysokie lampy stojące w dużych odległościach od siebie po obu stronach chodnika.
Destiny ubrana była w beżową sukienkę z koronki, na ramiączkach i sięgającą kolan do kolan na ramiączkach i wysokie obcasy, ale po raz pierwszy - odkąd Tate ją poznał - była ubrana w coś jasnego. Chłopak miał na sobie sweter w szaro-czarne paski z długimi rękawami i niebieskie jeansy.
- Dopiero wróciłaś z Nowego Jorku – jęknął cicho, dając znak, że nie zgadza się na żaden jej wyjazd.
- Wiem, ale nie mogę tu zostać – powiedziała patrząc się w dal - Wrócę może za rok, przez ten czas zamieszkam na Alasce, albo w Kanadzie, tam nikt mnie nie będzie szukać – uśmiechnęła się smutno.
- Zostań... Zostań ze mną –rzekł błagalnie i spojrzał na jej pusty wyraz twarz.
- Wiesz, że nie mogę – odparła unikając jego wzroku.
- Zostań ze mną... Proszę... – Złapał ją za rękę, lecz ona nie zareagowała.
- Żegnaj Tate – jej głos zdawał mu się być bardzo odległy, a gdy nachyliła się i delikatnie musnęła wargami jego usta zdawało się, jakby czas się zatrzymał. Nie wiedziała sama co robi i gdy to się stało jej oczy zajaśniały, ale po chwili zgasły, a po jej policzkach spłynęły lodowate łzy.
- Nie zostawiaj mnie! Jesteś jedyną osobą, na której mi zależy! Jesteś wszystkim, co mam! – Krzyknął, a z jego oczu popłynęły łzy, co jego samego to zdziwiło.
Zaśmiała się cicho i pogłaskała go po policzku.
- To samo powiedziałeś Violet. Tyle, że ja cię nie zostawiam, bo chcę, tylko dlatego, że muszę... – Zamilkła i wstała. – Kocham cię, Tate. Chyba sama nie wiem jak bardzo.
Odeszła wolnym krokiem stopniowo znikając w ciemności i zastanawiając się, czy to był odpowiedni moment na te słowa.
Przez chwilę Tate siedział na ławce i przyglądał się oddalającej sylwetce, którą pokochał od pierwszego momentu i nie zastanawiając się długo pobiegł za nią. Odwróciła się zaskoczona, kiedy złapał ją za ramię i przytulił ją do siebie.
- Pozwól mi jechać z tobą, proszę... – Wyszeptał do jej ucha.
- Skoro chcesz... – Westchnęła mimo że jej serce zrobiło podwójne salto.
- Kocham cię, Destany, kocham cię jak nikogo innego.
- Też cię kocham, Tate – szepnęła zdławionym głosem.
Pocałował ją mocno i namiętnie. Ich usta były suche i zarazem spierzchnięte. Oboje czuli delikatny ból w miejscach gdzie ich skóra się stykała. Jego rozpalona, jej zimna niczym lód. Jego wargi drażniły jej usta w nader przyjemny sposób, który doprowadził ją do dreszczy rozkoszy. Destany jak i jej ukochany mieli w głowie całkowity mętlik, który tylko doprowadzał do większego pożądania, pożądania, ciał jak i wszystkich uczuć, które targały tą dwójką. Tate wplótł swoje palce w jej jedwabne włosy, ona zaś objęła go i splotła ręce na szyi.

I mimo, że poczuła na plecach czyjś wzrok, to nie była w stanie oderwać się od niego i sprawdzić, kto się jej przygląda. Obydwoje chcieli, aby to trwało wieki i nikt im tego nie przerywał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz